sobota, 21 maja 2016

Błękitna wyspa Ibo - opowiadanie z Mozambiku


João Paulo Borges Coelho napisał opowiadanie ,,Błękitna wyspa Ibo" w 2005 roku. Znalazło się w tomie opowiadań pt.Setentrião. To hołd złożony ulotnej atmosferze tropikalnych wysp, niezwykłej, bujnej przyrodzie wybrzeży Oceanu Indyjskiego, ale także minionym pokoleniom, kóre żyły na obrzeżach portugalskiego imperium, tworząc swoje własne bogate i wielokulturowe światy. Opowiadanie o spotkaniu dwojga ludzi i przeszłości z teraźniejszością.







W czasach, kiedy żywa była pamięć o cichych mieszkańcach niewielkiej dzielnicy Munaua, od 1886 roku oficjalnie nazywanej cmentarzem, każda ze ścieżek była jak ruchliwa ulica. Z łatwością można sobie wyobrazić ludzi przechadzających się w staromodnych ubraniach, odzianych w ciepłe surduty, choć jest pełnia lata. Mimo pozornego stanu błogiego rozleniwienia, na twarzach niektórych przechodniów widać cień zmartwienia. Na każdym rogu słychać dźwięk rozmów. Z czasem zmieniły się one w szept, potem przybrały formę spisanych na papierze słów. Dziś został tylko pył.
Opuszczone, kamienne domy dziś przypominają uśpione bestie. Z bezruchu ich agonii sączy się odwieczna piana, a z wnętrza zieje smutkiem. A przecież kiedyś w każdym z tych domów ktoś żył, kładł się do łóżka wieczorem i wstawał rano. Ktoś, o kim dziś nic nie wiemy. Pewnie gdy robiło się chłodniej, na obrzękłych jak chrypiące oskrzela werandach palono cygara z kukurydzianej słomy, pisano listy do odległych miejsc, zużytą stalówką pokrywając papier atramentem rozpaczliwych próśb. Może śpiewano sentymentalne piosenki, dziś skamieniałe i nieme. Ludzie kochali, zabijali, kupowali i sprzedawali swoje domy. Zimne kamienne posadzki wypolerowały dziesiątki bosych stóp, które cichutko przebiegały między pokojami w poszukiwaniu zakazanych rozkoszy. W ciemnościach powiewały jedwabie i muśliny. Snuto intrygi, które z czasem nadwątlił czas, aż w końcu rozsypały się w pył. Z okien głębokich jak oczodoły sączyło się wątłe światło lamp, jednak na tyle mocne, by wyróżniało się w bezmiarze granatu. Światło niczym błysk latarni – natarczywe i mocne.
Skromne domy z kamienia i gliny przypominały znieruchomiałe w niemym stuporze zwierzęta. Cierpliwe, kołysane przypływami i odpływami, przeżarte solą odkąd poddały się upływowi czasu. Jedynie namorzynowe gaje oparły się żarłocznej sile żywiołów, bo tylko one są poza czasem. Codziennie dwa razy budzą się do życia, lizane zimnym jęzorem morza, jak potomstwo troskliwej matki.
Pewnego razu na tym pustkowiu pojawił się człowiek. Szedł szybko, jakby spieszył się na spotkanie. Przystanął i z ciekawością przyjrzał się drobnym przedmiotom rozrzuconym po plaży. Zaraz jednak popędził naprzód, wiedziony wewnętrznym niepokojem i niechęcią do pozostawania w bezruchu. Jak każdego człowieka na obcym terenie ciekawiły go najdrobniejsze rzeczy. Zachowywał się niczym biolog, który bada wszystko, co napotka na swojej drodze. Nienasyconym wzrokiem pożerał szczegóły nieznanego pejzażu, jak ważka rzucająca wokoło nerwowe spojrzenia. Nieczuły na spokój otaczającego świata, gnał pchany siłą ciekawości. Szedł szybkim krokiem, zatrzymywał się znienacka, by po chwili wznowić marsz w poszukiwaniu nowych zagadek.
Daleko za cyplem brzegiem morza szła kobieta. Cicha, majestatyczna, z twarzą pomalowaną białą pastą m’siro . Kobiecy kaprys, pomyśli mężczyzna, kiedy ją zobaczy. Widok białej twarzy będzie go prześladował i kusił jeszcze długo po spotkaniu. Ciekawe, dlaczego kobieta pomalowała twarz? Z próżności? A może innego powodu? Bo to samo robią inne kobiety, które tu mieszkają. Malują się i razem śpiewają smutne pieśni. Majestatyczne kobiety oszczędne w gestach.
Nieznajoma, podobnie jak mężczyzna, uważnie przyjrzała się ledwo widocznym śladom pozostawionym na piasku przez kraba. Nie zrobiła tego jednak z ciekawości, lecz z bardziej przyziemnych pobudek. Szukała jedzenia dla siebie i swoich bliskich. Stanęła w rozkroku, wsparta na mocnych nogach jak na dwóch filarach mostu. Twarde uda, szerokie łydki, mocne stopy. Pochyliła się, żeby dotknąć ziemi. Odwróciła się w prawo, wypychając w górę jedno biodro, potem w lewo, wypychając drugie. Poruszała się sprawnie i z gracją. Przesuwała się powoli w samotnym tańcu składającym się z sekwencji zastygłych figur. Wytężała wzrok, pochłonięta odkrywaniem bogactw, które odsłonił nagi pejzaż wyłaniający się spod fal. Zatoczyła koło, a gdy nie było już nic do odkrycia i kilka małych żyjątek umknęło przed jej uważnym spojrzeniem, poszła dalej.
Wenecka piękność skryta pod bladą maską m’siro nie poci się i dlatego jej makijaż nie rozpłynie się w upale. Jej twarz obleka biały, nieskazitelny welon.
Wiedziony wewnętrznym niepokojem mężczyzna przyspiesza, porusza się szybciej niż kobieta, wciąż pochłonięta skomplikowanym tańcem. Jeszcze się nie widzą, ale wszystko wskazuje na to, że on zobaczy ją pierwszy.
Wzdłuż wstęgi plaży ciągnie się rząd kamiennych domów przypominających uśpione bestie. Nie ma tam wody, nie słychać dźwięku krystalicznej cieczy penetrującej ściany zardzewiałej cysterny. Za szeregiem domów jest droga. Kiedyś była to ruchliwa ulica, dziś szeroką aleję zasypał biały piasek. Wygląda jak plaża bez morza, o które mogłaby się oprzeć. Po drugiej stronie drogi ciągnie się kolejny rząd martwych domów zastygłych w kamiennej masie. Pusta aleja niczym lustro odbija ostre światło dnia.
Wróćmy jednak do prawdziwej plaży. Kobieta powoli oddala się od starej willi, w swoim rytmie zataczając coraz to szersze koła. Niechętnie odchodzi od przeoranych połaci piasku, jakby miała nadzieję, że coś tam jeszcze znajdzie. Tymczasem za zakrętem szybkim krokiem idzie mężczyzna. Unosi się na skrzydłach niepokoju. Mija dom, który należał kiedyś do Sá Flory i wiedziony nienasyconą ciekawością połyka wzrokiem kolejne fragmenty plaży. Jego krokom towarzyszy głuchy dźwięk butów gniotących piasek. W głowie słyszy szum, jakby chór głosów szeptał mu do ucha.
Kobieta nagle prostuje się, wyczuwając zapowiedź czyjejś obecności. Kariatyda wsparta na szeroko rozstawionych nogach mocno wbitych w ziemię, gotowa ponownie zgiąć się wpół bez przesuwania stóp. Głowa obraca się wolno, dokładnie obserwując powierzchnię piasku, a oko szacuje, co zostało jeszcze do przeorania. Czasem kobieta pozwala oczom odpocząć i błądzi wzrokiem po zakrzywionej linii horyzontu, która przypomina brzeg miski pełnej wody. Patrzy na mangrowe zarośla majaczące u brzegów sąsiedniej wyspy, na czarne liany z nanizanymi ciemnymi paciorkami.
Kiedy mężczyzna ją zobaczy, w pierwszej chwili pomyśli, że kobieta obserwuje kamyki wyłaniające się z mokrego piasku - zaschnięte pryszcze, mikroskopijne pestki. Na jednak razie nie widzi kobiety, ponieważ dzieli ich długi łuk plaży, ale gdyby ją teraz dostrzegł, widok sylwetki na horyzoncie zwiększyłby jego niepokój.
Mężczyzna maszeruje, a kobieta stoi wyprostowana. Rozwiązuje tkaninę, która zakrywa jej miękki brzuch, po czym wiąże mocny supeł nad jędrnymi piersiami. Zwinne ręce wolno zaciskają się na dwóch końcach materiału i duży, luźny węzeł staje się wąski i zwarty. Kobieta jest młoda, ale gdy mężczyzna będzie blisko, ujrzy w jej oczach cień odwiecznej starości. Kiedy się zrównają, jej wzrok spocznie na jego zmierzwionej brodzie, potem zejdzie ku zgrubiałym stawom palców i mocnym postronkom żył. Wzrok pozbawiony zdziwienia.
Gdzie podziały się dźwięki, które za dnia ożywiały kolorem ulice, a w nocy raniły na oślep jak ostrze noża? Dokąd uciekły wszystkie te głosy, których na próżno nasłuchujemy?
W głowie mężczyzny kłębią się pytania, jakby kiedyś znał dźwięki, które rozbrzmiewały w tym opustoszałym miejscu. Widać stary kościół odwrócony od morza, z fasadą otwierającą się na plac, kościół skupiony na swoim wnętrzu i życiu strapionych wiernych. Dziś milczy, odgłosy dzwonów dawno uciszył czas i los. Wiszą teraz zastygłe w bezruchu, obojętne na podmuchy wiatru. Znowu ten czas, ulotny, nieubłagany czas. Nikt nie potrafi uchwycić jego upływu – ani dziś, ani wczoraj.
A co robi kobeta? Gładka, lśniąca skóra napina się na udach jak na bębnie. Jest jej dokładnie tyle, ile potrzeba, by oblec mięśnie pięknie uformowane dzięki długim marszom po plaży. Stopy kobiety wyglądają jak u dziecka. Może to dobroczynny wpływ wody, w której brodzi godzinami. Dłonie też jak u dziecka. Zwinne, zanurzone w płytkich wodach odpływów. Palce przebierające wśród małych przedmiotów na plaży z taką samą precyzją, z jaką zawiązują węzeł capulany . Czy twarz też ma dzieciną? Tego mężczyzna się nie dowie, gdyż oblicze dziewczyny ukryte jest pod nieruchomą maską m'siro, która jak mróz ścina jej rysy, pozostawiając jedynie płomienne spojrzenie.
Ach, te oczy!
Nie będziemy się teraz nad nimi rozwodzić, bo mężczyzna jeszcze ich nie zobaczył. Dopiero minął kościół i idzie szybkim krokiem, w napięciu pokonując kolejne etapy swojej podróży, raz po raz przerywanej postojami wynikającymi z niekontrolowanej ciekawości. Idzie lekko pochylony do przodu, jakby dźwigał na plecach wielki ciężar, walczył z wiatrem, próbując utrzymać równowagę albo… jakby go goniła czereda rozwrzeszczanych dzieciaków.
- Hej, njungo!
Maluchy szybko wyczuwają niepokój, który emanuje z przygarbionej postaci. I ostrzeżenie - zapachu słodkawego potu. Zostawiają go na wysokości domu Sá Flory. Nie wiedzą, o co mogłyby go poprosić, tak jak on nie wie, co mógłby im dać. Mężczyzna oddala się, obojętny na brzęczenie wesołych pszczół.
A samotna kobieta? Nie wiadomo, czy pojawiła się na plaży przez przypadek, czy dlatego, że to droga jej codziennej wędrówki. Oko obcego mężczyzny uzna ją za atrakcyjną nowość, ale dla innych będzie jedynie pospolitym elementem pejzażu.
Za chwilę się spotkają. Zmierzają z dwóch stron do tego samego punktu. Mężczyzna nieraz widywał kobiety przechadzające się leniwie po plaży, szukające czegoś w piasku. Mijał je jak ustawione wzdłuż drogi nieruchome posągi. Jakież będzie jego zdziwienie, gdy zobaczy samotną dziewczynę bez przyjaciółek zgiętych wpół i mozolnie przeszukujących plażę. I na próżno będzie szukał wzrokiem płaczącego maleństwa, wczepionego w mocne łydki matki lub drobiącego dookoła małymi stópkami.
Łodzie cumują w porcie Tandanhangue, odpływają w dalszą drogę albo krążą wokół wyspy. Duże drewniane kavokos suną po oceanie, napędzane siłą ramion równo wiosłujących marynarzy. Kalawas mkną z rozpostartymi czarnymi żaglami, jakby opłakiwały czyjąś śmierć. Na płyciznach straszą przerażające płetwy rekinów, a w oddali majaczą ntumbwés, rybackie łodzie z lekkimi wiosłami, unoszące się na wodzie niczym delikatne motyle. Jeszcze dalej pływają stare, kopcące motorówki. Podczas przypływów krążą wśród namorzynowych gajów, wożąc turystów, którzy z zapartym tchem podziwiają tonącą w gęstwinie liści wyspę Ibo. Błyszczący klejnot, iluzja.
Przypływają, odpływają, krążą dookoła wyspy, ale idący brzegiem mężczyzna ledwo je dostrzega, jakby całą uwagę skupił na mającym nastąpić spotkaniu. Eliminuje z otoczenia każdy niepotrzebny szczegół, odwraca sokole oko od nieistotnych drobiazgów.
Mężczyzna ma nad kobietą przewagę. Dźwiga na barkach bagaż doświadczeń, życiowych prawd, podczas gdy dziewczyna ma w zanadrzu jedynie parę sekretów przekazanych przez pomarszczone babki. Tajemnice powtarzającego się rytuału codzienności, wiecznie żywe ludowe mądrości. Jeśli dojdzie do spotkania, być może mężczyzna zada pytania, a dziewczyna odpowie półgębkiem, nerwowo chichocząc. Ale na razie on prze do przodu, ona czeka.
Samotny mężczyzna jeszcze tego nie wie, ale kiedy się spotkają, wszystkie jego mądrości prysną jak bańka mydlana. Bo przecież to wędrowiec jest w potrzebie, on pyta, a napotkana osoba udziela odpowiedzi. Za chwilę mężczyzna dojdzie do starego falochronu i wtedy odkryje, jak słaba jest jego pozycja. A może kobieta dotrze tam wcześniej? Kto pierwszy minie falochron, kto będzie górą? Atutem mężczyzny jest wiek i doświadczenie. Kobieta czerpie siłę z gorącej ziemi, w którą wbija swoje mocne nogi. W jej życiu wszystko może się jeszcze wydarzyć.
Falochron jest jak fatamorgana, ucieleśnienie ambicji wizjonera, który marzył, by wyspa powiększyła się dziesięć, a może i sto razy. To także ostatni fragment drogi donikąd, która, szukając morza, beztrosko rozdzieliła dwa rzędy nieruchomych, uśpionych domów. Skręca gwałtownie, omija stuletnie drzewo, po czym biegnie dalej w stronę horyzontu. Cypel z falochronem to ostatni fragment jej zuchwałej podróży, której nie wytyczyła ani jedna geodezyjna tyczka.
Idący na spotkanie mężczyzna jest trochę jak ta pijana droga dążąca do samounicestwienia. Kobieta uśmiecha się, a po chwili wybucha perlistym śmiechem, jakby nagle rozpostarła kolorowy wachlarz i zatrzepotała nim w powietrzu. Może przypomniała sobie jakieś miłe zdarzenie? Nie przeczuwa, że zaraz nastąpi spotkanie. Gdyby wiedziała, nie śmiałaby się tak głośno, a na jej twarzy pojawiłby się najwyżej dyskretny uśmiech. Ten rodzaj perlistego zapomnienia jest możliwy tylko w samotności. Kobieta jest przekonana, że jest na plaży sama. Gdyby wiedziała, co się zaraz wydarzy. Poczucie bezkarności i miłe wspomnienia wywołują salwę śmiechu. Krystaliczny, czysty dźwięk słabnie. Zapada cisza, którą po chwili przerywa krakanie wrony, a potem czyjeś nawoływanie. Może to zagubiony człowiek albo dziecko, na które ktoś czeka w domu, jakaś wiadomość, której i tak nikt nie usłyszy.
Mężczyzna jest poważny, zgrzyta zębami, jakby w jego buzi kryło się kłębowisko żmij. Twarz ma ponurą. Idzie zagniewany.
Z płynnej, niebieskiej pustyni wyłaniają się dwa ciemne punkty, pnie, które nie zdążyły wypuścić gałęzi. Na horyzoncie majaczą kamienne domy. Widać też grupę kobiet, które podobnie jak samotna dziewczyna przeszukują plażę. Nieruchome znaki zapytania, zbyt odległe, by można było znaleźć odpowiedź.
Kobieta jest w takim wieku, że może już być matką. Kto wie, może jej dziecko zmarło albo nie przyszło na plażę. Tak przynajmniej pomyśli mężczyzna, gdy zobaczy z bliska jej szerokie biodra i napotka spojrzenie zdradzające, że odkryła sekrety macierzyństwa. Całkiem możliwe, że dziecko zmarło. Mało to dzieci rodzi się i umiera na tej smutnej ziemi? Ale niewykluczone, że kobieta zostawiła malucha w domu z babcią lub rodzeństwem, żeby nie przeszkadzał jej, kiedy będzie szukać pożywienia dla rodziny.
A może jeszcze nie ma dzieci? Krągłości jej ciała mogą wskazywać na aktywność fizyczną albo być po prostu darem natury. Żeby wyjaśnić wątpliwości, mężczyzna musiałby ją spytać, lecz w decydującej chwili tego nie zrobi.
A on? Zbyt długo igrał z czasem. Marzył o dorosłości, gdy było na to za wcześnie, szukał dzieciństwa, gdy je utracił. Dziś z powodu swojej beztroski nie ma pojęcia, gdzie teraz jest na linii czasu. Nie wie, czy powstałe na niej węzły, których po omacku dotyka, są zapisem trudów z przeszłości, czy zapowiedzią tego, co będzie. Wspina się po pełnym kamieni, porośniętym wodorostami zboczu. Spogląda z góry w głąb lądu, na duży, bezludny plac, na który czas spuścił zasłonę zapomnienia, choć kiedyś skupiało się tu życie wyspy, triumfowała ludzka próżność i panoszyła się żądza władzy. Na tym placu robiono interesy i snuto intrygi, objawiały się prawdy, które jedni traktowali jak miłe sercu anegdoty, inni odrzucali z pogardą jak potwarze. Był miejscem zapomnianym, leżącym gdzieś na obrzeżach, ale dla mieszkańców, żyjących tu dumnych i pracowitych ludzi, był pępkiem świata, gdzie żyło się pełnią życia.
W głębi placu widać trzy ławki, gdzie kiedyś przesiadywali mężczyźni i obgadywali wychodzące z kościoła, rozgrzeszone przez księdza kobiety. Co miały na sumieniu, trudno się domyślić. W nieustannej grze uczuć rzeczy uchodzące kiedyś za grzech dziś uznawane są za dowód niewinności.
Dalej widać ogród, gdzie matach suszyły się w słońcu pokolenia słodko pachnących, żółto-czerwonych jabłek o pomarszczonej skórce. Gdzie podziały się błyszczące jak szlachetne kamienie orzechy nerkowca, wystawiane na drewnianych tacach niczym szeregi miniaturowego wojska? A drewniany stół przy drzwiach, na którym leżały połacie świeżego mięsa, kupowane przez ludność bez względu na cenę? A rozchodzący się w powietrzu zapach mangowców, dziobiące ziemię i drzemiące na grzędzie kury z głowami wtulonymi w pióra? Gdzie nawoływania kobiet, wibrujące salwy śmiechu, tnące powietrze okrzyki? Gdzie ludzie, którzy wydawali rozkazy i je wypełniali, posługując się archaicznym portugalskim lub kimwane , językiem czystym jak woda z cysterny i jak ona ożywczym?
Mężczyzna o niczym nie wie, ponieważ z tamtego świata nic nie pozostało. Patrząc na pusty plac, słyszy tylko echa przeszłości i szelest liści targanych wiatrem od morza, czuje słodki zapach dojrzałych owoców, rozpływający się w powietrzu jak akwarela. Widzi kamień, na którym przesiadywał i wydawał rozkazy właściciel ogrodu, njungo Santinho. Widzi jabłoń, która wyrosła z ziarenka wysuszonego jabłka pozostawionego na macie, dorodne i pachnące świeżością cytrynowe drzewko uginające się pod ciężarem lśniących owoców, tamaryndowiec z łuszczącą się korą odsłaniającą świeże drewno, więdnące na słońcu, intensywnie pachnące łodygi sezamu, podpierającą dach drewnianą deskę z starej łodzi, kawałek drewna, który upodobały sobie mrówki wypełzające z gniazda, nieświadome, że ktoś może je zdeptać. Gdzie się nie obejrzeć, same tajemnice.
Dla mężczyzny jest ich zbyt wiele. Zniecierpliwiony odwraca wzrok i wraca na szeroką plażę. Ucieka od kamieni, drewnianych desek porzuconych w nieładzie przez mieszkańców Munaui i wraca tam, gdzie natura porozrzucała swoje własne skarby. Potyka się o jeden z nich - wystający kamień. Klnie pod nosem i z ponurą miną rusza przed siebie.
Do prawdziwego spotkania nie wystarczy dwoje ludzi. Potrzebne jest oczekiwanie. Inaczej kończy się jak zwykle, rozminięciem w czasie i przestrzeni. Rozmnożą się stracone chwile i utrwali gorycz samotności. Gdzieś za falochronem czeka kobieta. Dziecięcą piąstką dotknęła szyi, jakby chowała jakiś skarb albo się zamyśliła. Na jej twarzy zastygł uśmiech. Teraz naprawdę przypomina wenecką piękność. W jej uśmiechu mieści się cały świat. To uśmiech płynący z wnętrza, przejaw wrażliwej natury lub – co bardziej prawdopodobne – echo miłego zdarzenia z przeszłości. Uśmiech ulotny i kruchy jak wspomnienie. Zobaczylibyśmy więcej, gdyby nie biała maska, która wciąż nas zwodzi. Nie wiemy, czy mamy wierzyć w to, co widzimy, czy też biel m’siro ukrywa przed nami prawdę. Dziewczyna stoi nieruchomo, zatopiona w myślach, jakby zupełnie zapomniała o pracy, która do tej pory ją pochłaniała. Czeka.
Oczekiwanie w czystej postaci jest także udziałem mieszkańców Munaui. Czekają od dawna i czekać będą w nieskończoność. Tu spoczywa Ana de Miranda Batista Rezende, urodzona na wyspie Querimba pierwszego października 1827 roku, zmarła na wyspie Ibo piątego stycznia 1913 roku; osiemdziesiąt sześć lat oczekiwania za życia, dziewięćdziesiąt dwa po śmierci. Tu spoczywa José Rezende, urodzony na wyspie Querimba dwudziestego trzeciego stycznia 1865 roku, zmarły na wyspie Ibo piątego marca 1918 roku; pięćdziesiąt trzy lata oczekiwania za życia, osiemdziesiąt sześć po śmierci upamiętnionej nagrobkiem, który w dowód wdzięczności ufundowała kochająca żona Divina P.Dias. Tu spoczywa Manuel de Silva Rezende , 1866 – 1935. Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario… Modlitwy po kolei zmawiają Caetana i António. Tu spoczywają wszyscy mieszkańcy niewielkiej Munaui z nadzieją na wieczne życie po śmierci. Tu także cierpliwie czekają mieszkańcy wyspy Ibo. Czekają bez końca, pozornie zastygli w bezruchu, chociaż w rzeczywistości pełni niepokoju. Wyglądają na pogodzonych z życiem, a mimo to wciąż zadają pytania. Wszyscy na tej wyspie czekają - na powrót łodzi, na nowy rejs albo po prostu dlatego, że taki jest ich los w tym dziwnym miejscu, gdzie zatrzymał się czas. Czekają za drewnianymi palisadami, wdychając unoszący się w upale pył z siana. Tylko tu istnieje jeszcze świat rozproszonych dźwięków, migocących świateł, gorącego powietrza i zapachów. Porzucone domy z kamienia, gdzie dawno zgasła ludzka pamięć, chropowate płaszczyzny kamiennych płyt, na których nikt już nie suszy ryb ani nie gotuje wody. Namorzyny, gdzie skrystalizował się nawet dźwięk.
Oczekiwanie jest zapowiedzią spotkania. Mężczyzna dociera wreszcie do cypla i wchodzi po schodach na falochron. Rozgląda się i przez chwilę syci wzrok widokiem niebieskiej równiny oraz drżących w ciepłym powietrzu mangrowych zarośli. Rozgląda się raz, drugi, wreszcie schodzi na drugą stronę i idzie dalej.
I wtedy po raz pierwszy spostrzega kobietę. Potem pomyśli, że od jakiegoś czasu coś przeczuwał, oczami wyobraźni widział niewyraźną i ciemną sylwetkę. Jednak w pierwszej chwili, zajęty swoimi myślami, nie zwrócił na nią uwagi.
Kobieta stoi nieruchomo, wpatrzona w horyzont, ale wiedziona intuicją, kątem oka spostrzega zarys nerwowo poruszającej się postaci. Człowiek nie stąpa po ziemi jak rybacy, którzy po zejściu na ląd kołyszą się, jakby nadal unosiła ich woda i są oszczędni w ruchach, jakby wciąż siedzieli w ciasnej łodzi. Dziewczyna z daleka wyczuwa zniecierpliwienie mężczyzny. Widok wędrowca jest jak nagły podmuch wiatru, który zatyka usta, omiata szyję gorącym powiewem i łaskocze w ucho.
Dziewczyna odwróciła wreszcie głowę i zobaczyła lekko pochylonego, idącego szybkim krokiem mężczyznę. Nieznajomy szedł od strony Munaui. Kobieta wystraszyła się, bo wiedziała, że to miejsce zamieszkują ludzie z przeszłości. Stanęła w rozkroku, wbiła w piasek pięty, ale nie wróciła do poprzedniego zajęcia. Wyprostowała się i zaczęła przyglądać się nieznajomemu z ciekawością, jaka możliwa jest jedynie u istoty czystej i niewinnej.
Kim jesteś? Co tu robisz?
Jedynie dziecko może pozwolić sobie na taką otwartość. A jeśli nie jest to niewinność, to może zuchwałość?
Mężczyzna nie odwrócił wzroku i odważnie patrzył na kobietę. W jego przypadku powód odwagi był jednak inny. Z tej odległości widział tylko zarys postaci wyrastający z bezmiaru plaży i nie wiedział, jaka czeka go niespodzianka. Widzieć odległy kształt to zupełnie co innego niż napotkać świdrujące, ogniste spojrzenie. Gdy spostrzegamy w oddali jakiś kształt, natychmiast próbujemy przypisać mu znaczenie, ale kiedy atakuje nas bezpośrednio obce spojrzenie, bezradni stajemy się obiektem cudzych interpretacji.
Mężczyzna nie przerwał marszu. Roztargniony rozglądał się dookoła i tylko od czasu do czasu jego spojrzenie wracało do kobiecej sylwetki, która z każdą chwilą stawała się wyraźniejsza.
Kiedy dystans między nimi się zmniejszył, mężczyzna odczuł niepokój, który niepostrzeżenie zmienił się w słodką udrękę. Zdziwiło go, że to kobieta pierwsza rzuciła mu odważne, pytające spojrzenie. Właściwie nie powinien się dziwić, bo zazwyczaj osoba, która przechodzi, bardziej przyciąga uwagę niż ten, kto stoi w miejscu. Pamiętajmy jednak, że mężczyzna jest człowiekiem doświadczonym, podczas gdy wiedza kobiety opiera się jedynie na babcinych mądrościach i na tym, co wyrzuca na plażę ocean. Jest to świat bogaty, lecz mimo to ograniczony. Dlatego mężczyzna odpowiedział jej spojrzeniem pewnym i konkretnym, jakby chciał wiedzieć jedną prostą rzecz:
- Dlaczego tak na mnie patrzysz, dziewczyno? Dlaczego nie utkwiłaś wzroku w gładkiej powierzchni plaży i pomarszczonych skałach, w wykwitającym na kamieniach aksamicie alg, w przezroczystym odbiciu wodnych oczek, w ukrywających się w piasku mięczakach, w nieruchomych muszlach i dogorywających rozgwiazdach? W weneckich koralikach rozrzuconych czyjąś hojną dłonią tylko po to, żeby ktoś mógł je pozbierać, zanim spęcznieją i wyrosną z nich wielkie koralikowe drzewa? Dlaczego tak na mnie patrzysz, kobieto?
Mimo odważnego, pytającego spojrzenia mężczyzny dziewczyna nie spuszcza wzroku. Jej wyzywające spojrzenie odrywa się od nieznajomego na sekundę i natychmiast do niego powraca. Jej spojrzenie mówi:
- Na pewno znajdzie się coś ciekawszego od twojego zgarbionego ciała, zygzakiem halsującego pod wiatr. Nie wystraszysz mnie, bo i tak nie wiem, jaką masz władzę. Za to dobrze znam wąskie uliczki biegnące przez biedne dzielnice mojego miasta. Znam załamujące się pod kątem prostym droi: ulica Almirante Reis, ulica 27, Matadouro dzieląca świat kamiennych domów njungos od świata krytych słomą chat ludu Kimwane.
Oba światy niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Kobieta stoi w rozkroku na silnych nogach mocno wbitych w ziemię. Jest jak pomnik przytwierdzony do piaszczystego piedestału. Napięte i lśniące łydki, małe stopy dziecka.
Lekko przygarbiony mężczyzna jest coraz bliżej.
Kiedy znajduje się dostatecznie blisko, bez skrępowania taksuje wzrokiem dziewczęcą sylwetkę. Widzi małe blizny na skórze, przypadkowe zadraśnięcia. Ostry kawałek skały, cienka jak brzytwa skorupka. Drobne ostrzeżenia przed nadmierną niefrasobliwością podczas przeszukiwania mętnych oczek wodnych, kiedy ręce zastępują oczy.
To, co zobaczył mężczyzna, podsyciło jego rozpaloną wyobraźnię. Pogubił się w koronkowych splotach domysłów i zmęczony pustą retoryką własnych myśli uciekł wzrokiem ku horyzontowi. Po chwili jednak wrócił do porzuconego wątku. Gładka skóra kobiety kusiła go jak zmarzniętego człowieka wabi płomień ogniska.
Uczepił się jej wygłodniałym spojrzeniem, spuścił wzrok, wrócił i znów uciekł. Nie potrafił usprawiedliwić swojej ciekawości. Chwycił się wzrokiem kobiecych kształtów i wspinał po nich tak długo, aż trafił na białą jak szron maskę m’siro. Jego ciało przeszył dziwny chłód. Maska podkreślała siłę ognistego spojrzenia, ale skutecznie ukrywała jego przekaz.
Nieprzenikniony wzrok kobiety. Być może widzi w mężczyźnie potencjalnego darczyńcę, człowieka, dla którego przechadzka po plaży jest jedynie kaprysem pogłębiającym melancholię. Taki mężczyzna nie zasługuje na szacunek i zrozumienie. Właściwie trudno odgadnąć, co myśli kobieta. Jej twarz ukryta pod warstwą m’siro jest równie nieprzenikniona jak jej wzrok. Mężczyzna patrzy na nią, jakby była kolejną skałą, falą na morzu, ścianą opuszczonego domu z oczodołami okien, starym murem wzniesionym nie wiadomo po co. W spojrzeniu dziewczyny nie widać zdziwienia, jej wzrok pozostaje nieodgadniony.
Mężczyzna zatrzymuje się i czubkiem buta kreśli coś na piasku, jakby chciał zyskać na czasie. Ma nadzieję, że to zmusi kobietę do wykonania gestu, a twarz ukryta pod m’siro wreszcie ożyje. W oddali pies goni za wroną, a zachodzące słońce nieśmiało przebija się przez gałęzie mangrowych zarośli. Wszystko w przyrodzie cichnie.
Kobieta spuszcza wzrok i nagle zachodzą dwa słońca. Czyżby przepraszała, że stoi tu jak przeszkoda oddzielająca nieznajomego od jego myśli? Jakby to ona była intruzem. Zakrywa powiekami dwa słońca, onieśmielona żarem jego spojrzenia. Ucieka wzrokiem w bok, chowa się jak mięczak w skorupie. Oddaje inicjatywę nieznajomemu, który przestaje rysować butem po piasku i z niechęcią wznawia marsz.
- Dzień, dobry - rzucił półgębkiem wędrowiec, udając, że zainteresował go jakiś szczegół na horyzoncie.
- Dzień dobry.
Czując na plecach ogniste spojrzenie kobiety, zwolnił. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez nią nie przyjrzał się otoczeniu. Powinien zawrócić i jeszcze raz przejść ten fragment plaży. Niestety na wyspie czas jest bezwzględny, płynie wolno, lecz nieubłaganie. Ulice zmieniły się w kręte ścieżki, domy w uśpione bestie, mieszkańcy, jeden po drugim, bez wahania przenieśli się do Munaui, cmentarnej dzielnicy ciszy, oddającej pamięć żywym. Tutaj odradzają się tylko drzewa i powtarzają jedynie przypływy.
Mężczyzna idzie wolno, nie ma odwagi spojrzeć za siebie. Zadręcza się myślami. Co by zrobił, gdyby mógł jeszcze raz przejść tę samą trasę? Jakie wykonałby gesty, jakie by zadał pytania? Był tak rozkojarzony, że nie zapamiętał nieruchomej, białej twarzy kobiety i teraz na próżno próbuje przywołać w pamięci jej obraz. Żałuje, że zwiększa się dystans między nimi, między jego wybujałymi oczekiwaniami a prawdziwymi ludźmi. Gdyby się odwrócił, być może kobieta uznałaby, że jest źle wychowany. Trudno, ale przynajmniej zapamiętałby jej twarz, a nie tylko białą maskę. Może wdałby się w rozmowę, przez rytuał pytań i odpowiedzi zapamiętałby więcej szczegółów nadmorskiego pejzażu, zapamiętałby rzeczy, które teraz przemykają mu przed oczami i giną za plecami.
Mężczyzna buntuje się przeciw zasadom i skostniałemu porządkowi zdarzeń, kiedy przyjemne następstwa podporządkowane są bezlitosnym przyczynom, nigdy odwrotnie. Zaskoczenie staje się iluzją. A przecież mógłby, niby przez przypadek, coś upuścić i tym prostym gestem połączyć dwa oddalające się od siebie światy.
- Proszę pana! Coś panu upadło! – zawołałaby dziewczyna, podnosząc przedmiot.
Wtedy on by się odwrócił i zaczęłaby się gra. On udawałby zdziwionego, ona przyjęłaby to ze zrozumieniem. On byłby wdzięczny, że znów może przyjrzeć się jej białej masce, bez konieczności zrzucenia swojej.
Odbierając przedmiot, wilgotnymi palcami musnąłby skórę jej ręki. Poczułby jedwabisty meszek na nadgarstku - przyjemność, jakiej nie daje mocny uścisk dłoni. Delektując się nowymi doznaniami, mógłby przyjrzeć się z bliska jej owalnej twarzy, szyi i łagodnej linii obojczyków, krągłym ramionom i całej reszcie skrytej pod fałdami materiału, które tak wiele potrafią zdradzić mężczyźnie.
Zrobiłby wszystko jak trzeba, bez pośpiechu, ignorując konwenanse. Nie miał pojęcia, jak zakończyłaby się ta historia, przeżyta na przekór zdrowemu rozsądkowi, wbrew zasadom, które przyczyniły się do takiego a nie innego rozwoju zdarzeń. Przypadek stworzyłby nowe możliwości. Mężczyzna – jak to mówią – dałby się ponieść instynktowi, uczuciu zrodzonemu z niepokoju i fascynacji.
Wyobraził sobie, że razem z całą plażą oboje zanurzają się w lazurowych wodach wielkiego lustra i wszystko się zmienia. Będąc po drugiej stronie, mógłby poznać myśli kobiety i dzięki temu uwolnić się od własnych. To on czekałby z nogami mocno wbitymi w piasek, a ona by szła na spotkanie z wypisanymi na twarzy zwykłymi, ludzkimi zmartwieniami. Widząc, że coś ich łączy, uśmiechnąłby się, a ostre rysy jego twarzy natychmiast by złagodniały. Kobieta spojrzałaby na niego życzliwie.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
Tak pozdrowiła go kobieta w lustrze, a potem ruszyła przed siebie, niecierpliwie wypatrując życia, które wciąż było przed nią.
Mężczyzna zdał sobie sprawę z jałowości takiego fantazjowania, przeżywania iluzji zamiast tego, co rzeczywiste. Nie mógł mieć pretensji do losu, że sprawy nie potoczyły się tak, jak sobie życzył. Przecież nawet nie odezwał się do dziewczyny. Jeśli sam nie wie, czego chce, to o czym miałby marzyć?
Wbił wzrok w ziemię. Przypominał wronę, która przechadza się po piasku małymi kroczkami, ze skrzydłami założonymi do tyłu, jakby czekała na statek z Tandanhangue. Czyżby wreszcie nauczył się pokory i teraz czekał na niemożliwy cud, jak reszta mieszkańców tej wyspy, Munaui i tylu innych miejsc?
Aby wreszcie zakończył się ten dzień, kobieta musi oderwać się od swojej ciężkiej pracy. Jeszcze raz omiecie wzrokiem plażę, poprawi na piersiach capulanę, potem weźmie w drobne ręce koszyk, ułoży go sobie na głowie i ruszy do domu. Mężczyzna zniknie w oddali. Lekko pochylony do przodu pomaszeruje w kierunku starej fortecy. W duchu nadal będzie się buntował, przeżuwając mijające, gorzkie minuty. Zapragnie odwlec moment odejścia dziewczyny, przyjrzeć się jej spokojnym ruchom, tak innym od wszystkiego, co dotąd widział.
Każde z osobna syci się magiczną chwilą wieczoru, chłonie ciężką od pożądania ciszę, przedsionek nocy, która zaraz zapanuje nad światem. Potem rozejdą się do swoich spraw. Kobieta zakończy dzień niespiesznym spacerem, mężczyzna rozpocznie noc nerwowym marszem.
Światło księżyca zaleje blaskiem opuszczone domy, a wyspę Ibo spowije granat nocy.


ze zbioru opowiadań ,,Setentrião”, Lizbona, 2005

Przełożyła Zofia Stanisławska

środa, 24 lutego 2016

Historyk z Porto, pisarz z Mozambiku

João Paulo Borges Coelho to pisarz i historyk. Urodził się i wychował w Mozambiku, ale od lat mieszka i pracuje w Porto. Wykłada także w Maputo. W 2009 roku otrzymał portugalską nagrodę literacką Leya za powieść ,,Oko Herzoga". Pisze opowiadania i powieści. Jego styl, doświadczenie życia na styku kultur, umiłowanie afrykańskiej przyrody i oryginalne ujęcie przemian historycznych to tylko kilka ciekawych tropów w jego twórczości. W wywiadzie Coelho opowiada o swoim pisarstwie, inspiracjach, wielokulturowości, o problemach, z jakimi boryka się współczesna literatura afrykańska. Rzadko mówimy w Polsce o tym zjawisku, dlatego zachęcamy do lektury.





Carmen Tindó Secco: Proszę powiedzieć parę słów o swoim wielokulturowych korzeniach. Urodził się pan w Porto (w Portugalii) w 1955 roku, ale od lat mieszka w Mozambiku. Uważa się pan za obywatela tego kraju.


João Paulo Borges Coelho: Często zadają mi to pytanie i przyznaję, że wprawia mnie ono w zakłopotanie. Nie dlatego, że czuję się źle we własnej skórze (poza okresami zwątpienia, które dotykają każdego i nie sposób ich uniknąć). Chodzi o inną, często poruszaną kwestię, która dotyczy relacji między słowem a ukrywającym się za nim pisarzem. Pani pytanie odczuwam jako pewną ,,ingerencję w prywatność”. Mogę odpowiedzieć, że moja narodowość jest wynikiem zaistniałych okoliczności, a nie świadomego wyboru - oczywiście nie ujmując tej postawie szlachetności. Moja rodzina od pokoleń mieszka w obu krajach. Ukształtowało mnie wiele czynników. Mam poczucie fizycznej przynależności do ziemi, ale także czuję się związany z pewnym dziedzictwem kulturowym, z którego bierze się mój pogląd na świat. W Mozambiku poczułem fizyczną łączność z przyrodą. Jednocześnie utożsamiam się z kulturą portugalską. Nigdy jej nie odrzuciłem. To właśnie nazywam wielokulturowością. Stanowi ona początek a nie koniec wędrówki. Ja niczego nie wybrałem, ja się w tę sytuację ,,wrodziłem” i nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. To zjawisko powszechne, chociaż kontynent afrykański, z powodów, których nie mamy tu czasu wyjaśniać, coraz częściej jest miejscem, z którego się wyjeżdża, a nie do którego się wraca. Chciałbym jeszcze dodać, że szukanie tak zwanej ,,czystości” (w sensie korzeni, rasy) wydaje mi się sztuczne, a nawet trochę podejrzane. Tę potrzebę podsycają sentymenty, które traktuję jako mechanizmy obronne obnażające różne słabości. Coraz częściej sentymenty służą też manipulacji, mają podłoże religijne lub polityczne. Ostatnio wszystko to zaczęło się przeplatać i nic dziwnego, że ludzie żywo na to reagują. Przeciwstawienie się tej tendencji wydaje mi się znacznie ważniejsze niż opisywanie źródeł wielokulturowości.


- W jaki sposób ta podwójna tożsamość widoczna jest w pańskiej twórczości?


- Nie wydaje mi się, aby w moim przypadku można było mówić o podwójnej tożsamości. Przede wszystkim, dlatego że nie wierzę w istnienie jednorodnej tożsamości. Właściwie wszystko na ten temat powiedział Amin Malouf w Zabójczej tożsamości. Dla mnie tożsamość jest procesem. Pojęcie tożsamości jako zjawiska dwubiegunowego jest ideą modernistyczną, która czyni z nas ofiary losu. Odbiera siłę sprawczą, a przez to ogranicza intelekt, możliwości przemiany i rozwoju. Każdy skądś pochodzi i ten przypadek jest jedynie punktem wyjścia, początkiem drogi, podczas której człowiek styka się z innymi i zmienia. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W każdych, nawet najgorszych, warunkach możemy być tolerancyjni (lubię to słowo, które często jest niedoceniane) i otwarci na świat. Oczywiście warunki, w jakich żyjemy, wpływają na nasze działania. W moim przypadku mają wpływ na moją twórczość, ale na szczęście nie jestem pisarzem, który tworzy, żeby dać wyraz swoim frustracjom. Ten stan bycia swego rodzaju ,,hybrydą” (pierwotnie łacińskie słowo ,,hybryda” oznaczało nie tylko osobę, w której żyłach płynęła krew dwóch ras, ale także kogoś, kto pochodził z dwóch krajów) w moim przypadku odnosi się również do czasu. Żyję w czasach post-kolonialnych, ale mam to szczęście, że pamiętam też czasy kolonialne. Pozwala mi to widzieć świat z różnych perspektyw, a także z większą swobodą przemieszczać się w czasie i przestrzeni. Wierzę, że daje mi to umiejętność krytycznego oglądu rzeczywistości i pozwala na jego uczciwe opisywanie, w tym sensie, że potrafię relatywizować to, co absolutne. Bardzo sobie to cenię.


- Zajmuje się pan historią Mozambiku. Proszę opowiedzieć o najważniejszych okresach i momentach zwrotnych w historii tego kraju, od czasów poprzedzających kolonizację po współczesne rządy neoliberalne.


- Brak niezależnych opracowań historycznych jako alternatywy dla tekstów z czasów kolonialnych, a także konieczność afirmacji własnej tożsamości, która pojawiła się wraz z niepodległością, sprawiły, że my – historycy studiujący po uzyskaniu niepodległości – staliśmy się z konieczności historykami ,,nacjonalistycznymi”. Inaczej mówiąc, chcieliśmy zajmować się przede wszystkim historią naszej ojczyzny. Skutek był taki, że zaczęto zapraszać setki historyków z zagranicy, którzy mieli nas uczyć. Jednak my nie wykazywaliśmy żadnego zainteresowania ,,obcą” historią. Z jednej strony było to dobre zjawisko, ale miało swoje wady. Z jednej strony taka postawa nas wzbogaciła, z drugiej czegoś pozbawiła. Wracając do pani pytania, można powiedzieć, że przed kolonizacją nie było Mozambiku. Owszem, istniały duże podmioty zjednoczone w ramach unii politycznej (Gaza, Undi itd.) oraz małe podmioty (niezależne państewka plemienne). Wytyczając granice, przedstawiciele portugalskiego kolonializmu stworzyli pojęcie ,,mozambickości”. Nie było to działanie zamierzone i miało wiele skutków negatywnych, ale to właśnie portugalskiemu kolonializmowi zawdzięczamy początki naszej narodowości. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku ruch narodowowyzwoleńczy zmienił ten element ,,mozambickości” z negatywnego w rzecz pozytywną. To, co wcześniej było piętnem, stało się powodem do dumy. Powstała pewna utopia i poczucie wspólnoty losu, które niemal całkowicie zniszczono w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z powodów, których nie będziemy teraz wyjaśniać. Mamy za sobą doświadczenie bratobójczej wojny, okrucieństw na niespotykaną skalę. Powodem była nie tylko zewnętrzna agresja, w kontekście naszego regionu, ale także brak umiejętności stworzenia systemu, który w nowych okolicznościach podtrzymałby w nas wiarę w utopię. Na szczęście udało nam się zaprowadzić pokój i jest to ogromne osiągnięcie. Wraz z końcem wojny nastąpił rozwój gospodarczy, ale pojawiły się różne problemy wynikające z nastania tak zwanego neoliberalizmem. Dziś neoliberalizm rozwija się w sposób niekontrolowany na całym świecie. Nie byliśmy na niego przygotowani i skutki tego są opłakane. Mamy problemy z wprowadzeniem pluralizmu politycznego. Poza tym żyjemy w systemie, w którym nie liczą się kultura i solidarność społeczna. Istnieje pilna potrzeba odbudowania poczucia wspólnoty, ale można to osiągnąć jedynie poprzez kompromis, a nie narzucanie wizji przez jedną ze stron. Potrzebna jest nam kultura, a jeszcze bardziej edukacja. Potrzebna jest przestrzeń dla krytycznej wymiany myśli, stworzenia alternatywy, a w konsekwencji równowagi. Trzeba zapełnić tę pustynię, która powstała na skutek narzucenia jedynej ,,słusznej” wizji.


- W pańskiej twórczości powraca temat wojny. Dlaczego? Wierzy pan w oczyszczającą moc literatury? Czy poprzez literaturę można pozbyć się traumy i koszmarów, które wciąż są obecne w społeczeństwie Mozambiku?


- Wojna jest obecna w mojej twórczości, ponieważ odcisnęła straszliwe piętno na naszej najnowszej historii. Z czterdziestu pięciu lat niepodległości połowę zajęła nam wojna. Pośrednio lub bezpośrednio jej skutki odczuła każda mozambicka rodzina. Dziesiątki tysięcy zabitych, miliony przesiedlonych i uchodźców. Tak się składa, że zawodowo zajmuję się współczesną historią i piszę o tych konfliktach. Co do terapeutycznej roli literatury, jeśli rzeczywiście istnieje, to jest ograniczona, tak samo jak rola literatury w naszym społeczeństwie.


- W swoim życiu zawodowym łączy pan karierę profesora historii i pisarza. Jak pan to robi? Proszę pokrótce opowiedzieć o swoich doświadczeniach badacza historii oraz wykładowcy na studiach podyplomowych w Mozambiku, Portugalii i w innych krajach.


- Wykładowcą jestem od wielu lat, zaś pisarzem od niedawna. Literatura jest dla mnie czymś nowym, wcale tego nie planowałem. Zająłem się literaturą dla przyjemności, tak jak wieloma innymi rzeczami (na przykład malowaniem, studiowaniem filozofii, graniem na instrumentach muzycznych). Obecnie obie te profesje rozwijają się równolegle i w jakimś sensie uzupełniają się. Jedynym moim problemem jest zbyt krótki dzień. Ciągle brakuje mi czasu.


- Bywa, że granice między faktami a fikcją zacierają się. Jak ta sprawa wygląda w pańskiej twórczości? Proszę opowiedzieć o metodach, jakich używa pan do budowania fabuły.


- Rzeczywiście te granice mogą wydawać się niewyraźne, choć dla mnie są jasne. Gdzieś czytałem, że Umberto Eco oburzał się na Kod Leonarda da Vinci Dana Browna, ponieważ autor przedstawiał swoje domysły jako fakty. I to jest właśnie dla mnie nieprzekraczalna granica między prawdą a fikcją. Jest jedna rzecz, której nie wolno robić, granica, której nie można przekroczyć, a mianowicie świadomie przedstawiać fikcję jako prawdę. Na jednym ze swoich uniwersyteckich wykładów Vladimir Nabokov powiedział: ,,Literatura nie mówi prawdy, lecz ją wymyśla. Literacka fikcja jest rzeczywiście fikcją, a nazwać opowieść historią prawdziwą to obraza zarówno dla sztuki, jak i dla prawdy”. Istnieje też inna, bardzo znana definicja literackiej fikcji, wedle której jest ona rodzajem umowy. Pisarz udaje, że mówi prawdę, a czytelnik udaje, że w to wierzy. Ta umowa pod żadnym pozorem nie może być zerwana, gdyż grozi to zniszczeniem magii (prawdy) literackiej. Oczywiście to nie oznacza, że fikcja literacka nie aspiruje do pewnej ,,własnej” prawdy w ramach danego utworu. Inaczej mówiąc, poprzez zastosowanie fikcji literackiej pisarz powinien wywiązać się z umowy w sposób kompetentny, stosując kryterium prawdopodobieństwa, czyli - jak to ujął António Cândido (brazylijski pisarz, przyp.tłum.)- ,,poczucia prawdy”. Nie jest to jednak prawda dosłowna, obiektywna, ale prawda, jaką na swój użytek czytelnik wynosi z lektury. Obecnie pracuję nad powieścią historyczną (chodzi o ,,Oko Hertzoga”, powieść z 2009 roku), przyp. tłum.), w której zajmuję się tym zagadnieniem, ryzykując zbliżenie się do granicy, której nie powinienem przekroczyć. Postaci wymyślone stykają się bowiem z postaciami, które istniały naprawdę, a wydarzenia fikcyjne mieszają się z tymi, które historia przytacza jako prawdziwe. Postawiłem sobie kluczowe pytanie: Co by było, gdyby powszechnie znane wydarzenia z historii miały inne zakończenie? Co by się stało, gdyby historia potoczyła się inaczej? W istocie chodzi o rodzaj ćwiczenia, które nie aspiruje i nigdy nie mogłoby aspirować do zastąpienia prawdy. Stosuję pewien chwyt polegający na wykorzystaniu znanych postaci historycznych do stworzenia iluzji. W ten sposób przypominam czytelnikowi, że to, co piszę, nie jest prawdą. Robię to również dlatego, że w przypadku naszego kraju tradycja czytelnictwa jest tak krucha i słaba, iż ryzyko niezrozumienia jest podwójne. Prawdziwa jest jedynie radość z wymyślenia historii, prawdziwe jest to, co czytelnik wyniesie z lektury.


- Region Zumbo często pojawia się w pańskich książkach. Skąd zainteresowanie tą częścią Mozambiku?


- Odwiedziłem Zumbo kilka razy w celach zawodowych. Jest to szczególne miejsce, rejon odcięty od świata i ,,zapomniany”. Bardzo trudno tam dotrzeć. Byłem w Zumbo trzy razy, zaraz po wojnie. Nie mogłem się tam dostać żadną drogą od strony Mozambiku. Musiałem lecieć do Harare, stolicy sąsiedniego Zimbabwe, i stamtąd jechać pięćset kilometrów, w większości drogą gruntową, do granicy z Mozambikiem. Ile razy tam jestem, mam wrażenie, że słyszę niemy krzyk mieszkańców tej ziemi, na których nikt nie zwraca uwagi. To miejsce nauczyło mnie wielu rzeczy. Zrozumiałem, jak wielką rolę odgrywa w życiu ludzi rzeka, jak ważny jest dla nich kontakt z duchami zmarłych i magią. Zobaczyłem, jak wygląda ich codzienność przepełniona rozbrajającą beztroską. Istnieją tam również ślady dawnej obecności Portugalczyków sięgające XVI wieku. Człowiek co rusz potyka się o kamienie z inskrypcjami, które w żaden sposób nie są chronione. Wszystko to tworzy specyficzną klimat. Historię traktuje się tam z nonszalancją, która niweluje poczucie upływu czasu. To sprawia, że Zumbo jest niepowtarzalne. Na podstawie zrobionych notatek napisałem moją pierwszą powieść. Poza wszystkimi powodami, które tu wyliczyłem, a jest ich sporo, Zumbo nie różni się szczególnie od innych miejsc. Przypomina północną część prowincji Niassa, gdzie bywałem w młodości. Doświadczenia z tego okresu też zamierzam kiedyś opisać.


- ,,As Duas Sombras do Rio" (2003) jest pana pierwszą wydaną powieścią. Opowiada o przeszłości Mozambiku. Rzeka ma tu znaczenie symboliczne. Proszę powiedzieć parę słów o roli, jaką rzeka odgrywa w pańskiej twórczości, w sensie literackim i historycznym.


- Ta książka jest mi szczególnie bliska, bo kiedy ją pisałem, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że z zebranego materiału potrafię stworzyć fikcję. Uświadomiłem sobie, że zauroczenie miejscem może natchnąć mnie do napisania książki. Rzeczywiście, w tej powieści rzeka pełni ważną rolę, ponieważ wpływa na życie społeczności. Rzeka jest symbolem, kluczem do zrozumienia współczesnego Mozambiku i przemian, jakie w nim następują. Ta opisana w książce jest ogromna, jest jedną z największych na świecie rzek. Jej istnienie wpływa na powstawanie różnych struktur społecznych, mitów i języków. Dzieli ziemię na dwie części: znajdujące się na północy tereny żeńskie, spod znaku kobry, oraz znajdujące się na południu tereny męskie, spod znaku lwa. Oddziela wodę od ognia. Zawsze martwił mnie fakt, że nie było tam mostu. Uważałem, że to może stanowić wielkie zagrożenie. Dziś, trzydzieści lat po uzyskaniu niepodległości, wreszcie rozpoczęto jego budowę. Niedawno tamtędy przejeżdżałem. Most jest prawie gotowy i wygląda majestatycznie. Bardzo mnie to ucieszyło. Wracając do książki, rzeka odegrała w niej ważną rolę. Po pierwsze stanowiła granicę pomiędzy dwoma różnymi światami, posłużyła mi do opowiedzenia historii o wojnie. Była jak wielka pulsująca żyła, którą przepłynęły rzesze niewolników, a wraz z nimi nastąpił ogromny upływ krwi. W Brazylii dużo mówi się o smutnym życiu niewolników na nowym lądzie. Tutaj rozpacz zdaje się być większa, ponieważ to właśnie stąd wywożono ludzi, którym następnie zgotowano los straszny los. Ta rozpacz związana jest z pustką.


- Powieść As Visitas do Dr. Valdez (2004) otrzymała nagrodę literacką im. José Craveirinhi, przyznawaną przez Stowarzyszenie Pisarzy Mozambickich. Jaką rolę odegrała ona w pańskiej karierze literackiej? Proszę opowiedzieć o postaciach z tej książki.



- Oczywiście ta nagroda bardzo mi pochlebia. Ma wielkie znaczenie, tak jak wszystko, co przyczynia się do rozpowszechnienia literatury mozambickiej. Jeśli chodzi o jej wpływ na moje życie zawodowe, nie wiem, co odpowiedzieć. Przynajmniej na razie pisanie nie wiąże się dla mnie z karierą, jest jednym z wielu zajęć. Ważniejsze od świadomego budowania kariery pisarskiej jest samo doświadczenie związane z pisaniem, radość eksperymentowania z nowymi rzeczami. I proszę nie traktować tego jako przejawu zblazowania. Nie żyję z pisania i nie ma ono wpływu na moje zarobki. Co do wspomnianej książki, opowiada historię rodzinną. Kto ją czytał, z pewnością był zaskoczony, jak mało w niej literackiej fikcji. Trzy główne postaci (łącznie z ekscentrycznym Valadezem) są prawdziwe, a ja jako dziecko rzeczywiście bawiłem się wózkiem inwalidzkim mojej ciotecznej babki Mamei.


- W pańskiej piątej książce zatytułowanej Rua 513.2 opisuje pan Mozambik z lat osiemdziesiątych. Czy tytułowa ulica rzeczywiście istniała, czy jest fikcją literacką?


- Dla mnie źródłem fikcji zawsze jest rzeczywistość. Rua 513.2 to w jakimś sensie moja własna ulica z tego gorącego okresu. Cieszy mnie, że wielu ludzi rozpoznało w niej swoją ulicę. Można śmiało powiedzieć, że to była nie tylko moja ulica, ale wszystkie ulice miasta w tamtym okresie. Książka jest próbą podsumowania minionych czasów bez oceniania, czy były dobre, czy złe. To rozliczenie z sensie dosłownym, uporządkowanie przeszłości.


-Napisał pan też kilka innych książek, między innymi wydaną ostatnio ,,Campo de Trânsito" (2007). Czy ten utwór również nawiązuje do ważnych wydarzeń z historii Mozambiku?


- Campo de Trânsito porusza temat obozów reedukacyjnych w czasach socjalizmu, ale jednocześnie ukazuje szerszy kontekst. W pewnym sensie książka ta jest bardziej abstrakcyjna od poprzednich. Stawia pytania dotyczące absurdu naszej cywilizacji. Nie chodziło mi o pełną analizę zjawiska obozów reedukacyjnych. Jeśli będę chciał zająć się tym wstydliwym tematem, potraktuję go dosłownie, pomimo problemów związanych z gromadzeniem dokumentacji i próbami utajniania tego, co się z nim wiąże. Nie chciałbym, aby książka była traktowana jedynie jako źródło wiedzy na temat działalności obozów.


- Może pan wymienić autorów mozambickich i z literatury światowej, którzy wpłynęli na pańską twórczość?


- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wynika to ze sposobu, w jaki piszę. Nie wymyślam historii a priori, nie szukam odpowiedniego stylu. Po prostu piszę instynktownie i jestem przywiązany do tej ,,nieracjonalnej” metody pisarskiej. Przeżywam pisanie jako wyzwolenie. Mógłbym pewnie odpowiedzieć, że wszystko, co dotąd przeczytałem, wpłynęło na moją twórczość. Oczywiście, moje dotychczasowe lektury nie były wybierane w sposób zupełnie przypadkowy. Obowiązuje w nich pewna hierarchia. Nie wiem jednak, w jaki sposób mogło to wpłynąć na wybory, jakich dokonywałem w trakcie pisania. Odpowiem inaczej. W młodości byłem pod wielkim wrażeniem czystości języka portugalskiego u Eçy de Queiroza (ironia, humor), magii u Poego, absurdu u Kafki. Dziś porusza mnie impulsywność Lobo Antunesa, spokój Chinuy Achebe oraz rygor i prostota w twórczości J.M. Coetzee.


- Ma pan ulubione książki?



- Na szczęście nie muszę czytać literatury zawodowo. Czytam dla przyjemności. Zdaję się na przypadek. Czasem pojawia się jakiś ciekawy wątek, który staram się zgłębić. Ostatnio przydarzyło mi się to przy okazji lektury książek W.G. Sebalda, którego wcześniej nie znałem. Przeczytałem Campo Santo, Historię naturalną zniszczenia, a teraz czytam Austerlitz. Podobnie zgłębiłem twórczość filozofa Giorgia Agambena (Profanacje, Idea prozy, Bartleby, czyli o przypadkowości). Wiele książek czeka cierpliwie na półce, zwykle dlatego, że są długie i ich lektura wymaga czasu (jak choćby W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, w przekładzie poety Pedra Tamena, którą czytam od dwóch lat). Nie jest dla mnie ważna erudycja, lecz radość czytania. Nie mam dobrej pamięci i przez to często wracam do niektórych książek, poznaję je na nowo. Tak było z Kwartetem aleksandryjskim Durrella. Są też autorzy, których czytam od deski do deski, wszystko, co wyszło. Należy do nich J.M.Coetzee (zawsze czytam go po angielsku ze względu na oszczędny i surowy styl). Mam z nim wiele wspólnego. Jest parę książek, po które często sięgam, a potem odkładam. Kiedy jednak leżą pod ręką, lśnią jak prawdziwe gwiazdy (Laços de Família Clarice Lispector, Lavoura Arcaica Nassara). Często wracam do poezji (Kavafis, Achmatowa). W sumie jestem zwykłym czytelnikiem. Pewnie gdyby zadała mi pani to pytanie za kilka lat, mój wybór byłby inny.


- Jakie ostatnio czytał pan książki autorów mozambickich i obcych? Które z nich spodobały się panu najbardziej i dlaczego?


- Niełatwo na bieżąco śledzić to, co dzieje się w literaturze. Rzadko trafiają do nas nowości, a to, co się pojawia, często jest złe, choćby cała masa poradników. Poza tym książki są drogie. Jeśli chodzi o Brazylijczyków, ostatnio czytałem Bernarda Carvalha i Miltona Hatouma.


- Mia Couto, Ungulani Ba ka Khosa, Paulina Chiziane, Lília Momplé, Suleiman Cassamo to tylko kilka nazwisk autorów, którzy w swoich powieściach też piszą o historii Mozambiku. Może pan powiedzieć, co różni pańską twórczość od tych pisarzy, a co was łączy?


- Jestem historykiem i dlatego próbuję uwolnić się od historii (jak dotąd mi się to nie udało), podczas gdy oni wychodzą jej naprzeciw. Czasem mam wrażenie, że historia nas przytłacza, przeszkadza w tworzeniu literatury bardziej otwartej na codzienność. Wydaje mi się, że Afryka cierpi z powodu nadmiaru historii, zaplątała się i wpadła w jej pułapkę. To sprawia, że nie potrafi stawić czoło teraźniejszości. Poza historią dla mnie osobiście ważny jest czynnik geograficzny, aura miejsca. Spośród autorów, których pani wymieniła, wydaje mi się, że Ungulani Khosa najlepiej radzi sobie z historią. Odwołuje się do niej, nie popadając w manieryzm i robi to z dobrym skutkiem.


- Czy istnieją cechy łączące literaturę południowoamerykańską (głównie brazylijską) i europejską (z naciskiem na portugalską) z literaturą mozambicką? Czy istnieje między nimi dialog?


- Wszystko zależy od tego, co rozumiemy poprzez dialog. W czasach kolonialnych pisarze z Mozambiku szukali w księgarniach książek Jorge Amado i neorealistów portugalskich. Powszechnie wiadomo, że język Guimarãesa Rosy inspirował Luandina Vieirę i Mię Couto. Wydaje mi się, że w naszej rzeczywistości interesujących źródeł inspiracji jest o wiele więcej. Nie chodzi tu o traktowanie dzieł w sposób utylitarny lub instrumentalny, ale o ich pozytywny odbiór, który według mnie wynika właśnie z wielokulturowości. Na przykład dosadny i drastyczny język Juana Rulfo, gniew u Raduana Nassara, pewna baśniowość u Garcíi Marqueza czy subiektywizm i rytm u Lobo Antunesa. Nawet zdyscyplinowana i logiczna proza Gonçala M.Tavaresa, która na pierwszy rzut oka wydaje się tak odległa. To wszystko może być inspirujące. Osobiście poszukuję literatury otwartej, nie zaś ograniczonej stereotypami, literatury mocno związanej z ziemią, ale z uniesioną głową, uważnie obserwującej otoczenie. Nie zgadzam się z opinią, że pisarz przekazuje światu jakieś prawdy objawione. Literatura jest niezależna, co wcale nie oznacza braku zaangażowania. Znaczy tylko tyle, że nie jest na niczyich usługach. Tworzy związki z otaczającym światem według własnego widzimisię. Płaci za to wysoką cenę, ponieważ w niczym nie ma decydującego głosu. Jeśli chodzi o dialog między literaturami różnych krajów, trzeba pamiętać o twórczości w pozostałych krajach afrykańskich, poza kręgiem języka portugalskiego. Kiedy mówimy o dialogu między naszą literaturą a literaturą pisaną w innych językach (na przykład anglojęzyczną), przychodzą mi na myśl rzesze zaniepokojonych ,,miłośników” języka portugalskiego, którzy wszędzie węszą zagrożenie dla mowy portugalskiej lub ignorują wszystko, co powstaje w obcym języku. Uważam, że ta absurdalna postawa jest przejawem krótkowzroczności. Chociaż język portugalski jest najbliższy memu sercu, uważam, że jedynie otwarcie się na świat gwarantuje jego dynamiczny rozwój.


- Może pan wskazać kierunki, jakie pojawiają się we współczesnej poezji i prozie Mozambiku?



- Nie jestem badaczem literatury, tylko jej czytelnikiem i niestety nie tak uważnym, jakbym chciał. Mogę jedynie powiedzieć, że literatura mozambicka na razie jest zbyt słaba, by można było dopatrywać się w niej kierunków. Koniec utopii oznaczał również koniec tendencji nacjonalistycznej. Literatura znalazła się w okresie przejściowym, dziś przechodzi proces indywidualizacji i subiektywizacji. Aby pojawiły się jakieś kierunki, literatura musi żyć, a u nas na razie stara się przetrwać.


- Pomimo dużego potencjału i nieśmiałych prób zaistnienia za granicą literatura afrykańska w języku portugalskim nie jest powszechnie znana na forum międzynarodowym. Dlaczego? W jaki sposób można to zmienić?


- Uważam, że ta sytuacja wynika z uwarunkowań rynku, z jego zepsucia. Coraz częściej książka staje się popularna z powodów nie mających nic wspólnego z jej ,,wartością”. Wynika to z czynników, dzięki którym rzecz miałka staje się bestsellerem. Gust trzeba wykształcić, pracować nad nim. Na rynkach krajów ,,północnej półkuli” istnieje pewien stereotyp. W literaturze afrykańskiej poszukuje się określonego obrazu Afryki. Wynika to z nostalgii za kolonialną przeszłością, tęsknoty za egzotyką i tragedią, bo tylko ona budzi tak silne poczucie solidarności. To wszystko wpływa na literaturę afrykańską, zmusza ją do podjęcia z góry wyznaczonej roli i zajęcia odpowiedniego miejsca na półkach w księgarniach. Najlepiej, żeby taka książka miała na końcu słowniczek wyrazów egzotycznych. Im jest dłuższy, tym większa gwarancja, że książka jest rzeczywiście afrykańska. Z drugiej strony istnieje problem o wiele poważniejszy, który wyjaśnia słabość literatury afrykańskiej – brak rodzimych rynków książki. W krajach afrykańskich posługujących się językiem portugalskim rynek książki jest skromny, a właściwie nie istnieje. Niewiele osób pisze, prawie nikt nie czyta i to nie z powodu dużego analfabetyzmu (choć to zjawisko istnieje), co ze względu na fakt, że większość ludzi nie stać na kupienie książki. Dlatego los książki afrykańskiej zależy przede wszystkim od sukcesu na rynku portugalskim, także na brazylijskim. Mamy do czynienia ze schizofreniczną sytuacją, kiedy pisze się dla czytelników mieszkających daleko stąd o rzeczywistości, która jest im obca. Wiadomo, że rynek nie powstaje z dnia na dzień, zależy od wielu czynników. Jednym z nich, dla mnie kluczowym, jest zmiana postawy elit rządzących wobec rynku książki. Obecny neoliberalizm niszczy dziedzictwo duchowe Afryki. Dziś rządzący zwracają przede wszystkim uwagę na sprawy materialne, ignorując kwestie duchowości i kultury, bo w tych dziedzinach nie można oczekiwać natychmiastowych korzyści politycznych bądź finansowych. Rynek ten nie daje wielkich zysków, zaś fikcja potrzebna jest politykom jedynie jako narzędzie propagandy, służy umocnieniu ich pozycji. Trzeba to zmieniać. Tylko doceniając naszą rodzimą literaturę możemy oczekiwać, że zostanie ona doceniona za granicą. Społeczeństwo wywiązuje się ze swojego zadania. Setki młodych ludzi uczestniczą w wydarzeniach literackich. Najwyższy czas, żeby władza też coś zrobiła. Wracając do forum międzynarodowego, warto zastanowić się, dlaczego wyróżnia się literaturę światową i literaturę afrykańską. Umieszczono nas w getcie, z którego trudno nam wyjść.



- Jakie ma pan plany na przyszłość?



- Nie mam żadnych planów literackich. Chcę nadal cieszyć się możliwością czytania i kontynuować nałóg pisania. Czytanie i pisanie dają mi prawdziwą radość z różnych powodów, natury społecznej i osobistej.


przekład Zofia Stanisławska

Wywiad Carmen Tindó Secco z pisarzem ukazał się w 2010 roku na stronie http://www.buala.org/pt/cara-a-cara/entrevista-a-joao-paulo-borges-coelho

niedziela, 28 czerwca 2015

Poeta ksiądz

Daniel Faria (1971 - 1999)

Ten przedwcześnie zmarły poeta portugalski został pośmiertnie uznany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli literatury portugalskiej. Jego wiersze zebrane wydano dopiero w 2003 roku. Ten femonen sławy po śmierci i braku wiedzy o autorze za jego życia wiąże się zapewne z faktem, że od wczesnych lat chciał zostać księdzem i nigdy nie szukał rozgłosu, funkcjonując na uboczu głównych nurtów. W seminarium angażował się w projekty kulturalne, reżyserując sztuki, organizując wieczory poezji wybitnych portugalskich twórców. Z tego powodu spotykał się często z brakiem zrozumienia ze strony przełożonych. Po zakończeniu seminarium rozpoczał studia na wydziale literatury w Porto. W tym czasie powstają wiersze poświęcone miastu i jego mieszkańcom, choć coraz częściej w twórczości poety pojawia się motym śmierci i Boga. Koledzy wspominali go jako wyjątkowo cichego, skupionego, ale bardzo życzliwego i wrażliwego człowieka. Często chodził do kina, uwielbiał Tarkowskiego i Bergmana, zachwycał się poezją Rilkego. Faria nie ukończył studiów. Podjął ostateczną decyzję o wstąpieniu do zakonu benedyktynów. Był bardzo nieśmiały i nie wyobrażał sobie prowadzenia parafii. Klasztor był dla niego idealnym miejscem, dającym możliwość nieskrępowanego rozwoju. Ciekawe, że pomimo pewnego wycofania, dystansu wobec świata, przez lata całkiem nieźle zarabiał, zdobywając liczne nagrody za swoje utwory. Pięniądze posyłam rodzinie i przyjaciołom. Zmarł nagle w Boże Ciało, wskutek nieszczęśliwego wypadku, tuż przed złożeniem ślubów zakonnych. Wstał w nocy, by zamkąć okno, gdyz zaczęło mocno padać. Rama okna przycięła mu palec u ręki. Upadł na ziemię, uderzył głową o posadzkę i doznał urazu mózgu. Zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Miał zaledwie 28 lat, ale to, co po sobie zostawił, zapiera dech w piersiach.








Rozdzielenia Abrahama i Lota (Gn 13)

Se fores pela direita                                                 Gdy pójdziesz w prawo
Olharei em redor                                                      Będę czuwał
Se fores pela esquerda e descansares                       Gdy pójdziesz w lewo i spoczniesz
Olharei em redor                                                      Będę czuwał 

O meu olhar há-de acompanhar-te                           Moje spojrzenie nie odstąpi cię na krok
Como a poeira à volta dos teus pés                          Jak pył wokół twoich stóp

Se desceres à planície                                               Gdy zstąpisz na równinę
E fizeres a tenda com o véu da mulher                     I namiot wzniesiesz z chusty kobiecej
Não desviarei o olhar                                                Nie odwrócę wzroku
Não dividirei a túnica                                                Nie rozedrę szat

Se fores pelo centro de ti mesmo                             Gdy wejdziesz w głąb siebie
Tactearei                                                                   Wskażę ci drogę
Abrirei a mão e estarás próximo                              Wyciągnę dłoń i będziesz blisko
Basta respirares                                                         Wystarczy jeden oddech twój

E olharei em redor                                                    A będę czuwał 

tłumaczenie Zofia Stanisławska

poniedziałek, 27 października 2014

Miasto ślepców

José Saramago 

Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1998. Syn analfabetów, wielki samotnik z wyspy Lanzarote, gdzie spędził ostatnie lata życia. Jego pierwszą żoną była znana artystka Ilda Reis, drugą związana niegdyś z Opus Dei Hiszpanka Pilar del Rio. Saramago był komunistą i znanym antyklerykałem. Przyjaźnił się z przywódcą portugalskich komunistów Álvaro Cunhalem.  Pracował jako dziennikarz, pisał wiersze. Postać kontrowersyjna, wygłaszająca obrazoburcze opinie o Bogu, a jednocześnie autor piszący głęboko poruszające powieści o walce dobra ze złem. Miasto ślepców (O Ensaio sobre a Cegueira) to najbardziej znany utwór Saramago, w 2008 roku przeniesiony na ekran przez brazylijskiego reżysera Fernanda Meirellesa. Każda powieść Saramago opierała się na błyskotliwym pomyśle. Baltazar i Blimunda (Memorial do Convento) to piękny fresk o Portugalii w czasach późnej inkwizycji, Kamienna tratwa (Jangada de Pedra) zaczyna się od kataklizmu, wskutek którego Portugalia odrywa się od Europy i dryfuje w kierunku Brazylii. Rok śmierci Ricarda Reisa (O Ano da Morte de Ricardo Reis) jest próbą opisania jednego z poetyckich wcieleń Fernanda Pessoi, zaś Miasto białych kart (O Ensaio sobre a Lucidez) opowiada o wyborczym nieposłuszeństwie obywateli pewnego miasta. Do każdej z tych powieści możemy dopasować własny klucz i w tym tkwi tajemnica wielkiego talentu Saramago. Każdy z nas mógłby nakręcić własną wersję Miasta ślepców i każda byłaby inna.
Dziś przytaczamy fragment tej właśnie powieści.

Trzecie wydanie Miasta ślepców José Saramago  ukazało się nakładem wydawnictwa Rebis. 






Zapaliło się żółte światło. Zanim rozbłysło czerwone, zdążyły jeszcze przejechać dwa samochody. Na przejściu dla pieszych zamigotała sylwetka zielonego ludzika. Czekająca cierpliwie grupa przechodniów weszła na jezdnię, depcząc połyskujące na czarnym asfalcie białe pasy, niezbyt trafnie nazywane zebrą. Kierowcy nerwowo naciskali sprzęgła, trzymając swoje maszyny w pogotowiu, które cofały się i ruszały do przodu jak narowiste konie, strzygące uszami na trzask bata. Część pieszych jeszcze nie zdążyła przejść, gdy nastąpiła zmiana świateł. Niektórzy kierowcy niecierpliwili się z powodu tych paru sekund zwłoki, chociaż wydają się one bez znaczenia, jeśli wziąć pod uwagę czas, jaki traci się na pokonywanie niezliczonych skrzyżowań i doda do tego minuty stracone podczas oczekiwania na zmianę świateł. Z tego powodu jest tyle przestojów w ruchu miejskim, a mówiąc językiem współczesnym – tyle korków na ulicach.Wreszcie zapaliło się zielone światło. Samochody nierówno ruszyły z miejsca. Tylko jedno auto znajdujące się na środkowym pasie, tuż przed światłami, nadal stało w miejscu. Może cos się stało? Nie zadziałał pedał gazu, awaria skrzyni biegów, nawalił system chłodzenia, coś z hamulcami, zapłon szwankuje? A może po prostu zabrakło benzyny, co zdarza się bardzo często. Ludzie gromadzący się przy przejściu dla pieszych przyglądali się kierowcy, który zaczął gwałtownie machać rękami. Z tyłu dało się słyszeć nerwowe trąbienie klaksonów. Część kierowców wysiadła ze aut. Chcieli zepchnąć zepsuty samochód na pobocze, aby nie tamował ruchu. Ze złością zaczęli walić pięściami w szyby, podczas gdy znajdujący się w środku człowiek bezradnie kręcił głową na wszystkie strony, coś krzycząc. Z ruchu warg można się było domyślić, że powtarza jedno, a może dwa słowa. Rzeczywiście. Kiedy wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć drzwi, rozległ się krzyk, Jestem ślepy, jestem ślepy. Nie do wiary. Na pierwszy rzut oka kierowca wyglądał normalnie. Brak zwężenia źrenic, tęczówki prawidłowe, porcelanowa barwa białek. Jedynie szeroko otwarte powieki, głębokie bruzdy na twarzy i uniesione brwi wskazywały na jego wzburzenie. Mężczyzna zakrył twarz, w akcie rozpaczy próbując przypomnieć sobie ostatni obraz, który miał przed oczami. To był czerwony krążek światła na skrzyżowaniu. Jestem ślepy, jestem ślepy, powtarzał zrozpaczony, kiedy pomagano mu wysiąść z samochodu. Toczące się po policzkach łzy nadały jego martwym oczom nienaturalny blask. To minie, nie ma obawy, to pewnie nerwy, pocieszała go jakaś kobieta. Światła znów się zmieniły, a do samochodu podchodzili wciąż nowi, żądni wrażeń ludzie, także kierowcy, którzy utknęli w korku i chcieli sprawdzić, co się dzieje. Krzyczeli coś w gniewie, przekonani, że zdarzył się niegroźny wypadek, zbity reflektor, urwany błotnik, coś, co by mogło usprawiedliwić rosnące zamieszanie. Wezwać policję, zabierzcie stąd tego grata, wołali. Tymczasem ślepy człowiek błagał, Proszę, niech mnie ktoś odwiezie do domu. Kobieta, która napomknęła coś o nerwach, stwierdziła, że trzeba wezwać karetkę i zawieźć biedaka do szpitala. Jednak mężczyzna kategorycznie odmówił, Nie, tylko nie to, chcę wrócić do domu, to blisko, naprawdę, bardzo proszę. A co z samochodem, odezwał się jakiś głos, na co inny odpowiedział, Kluczyki są w stacyjce, można przestawić go na chodnik. Nie ma potrzeby, wtrącił trzeci głos, ja się tym zajmę, odwiozę tego pana do domu. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty. Ślepy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię i mówi, Proszę ze mną. Nieznajomy posadził go w fotelu obok kierowcy, zapiął mu pas. Ślepy wciąż jęczał, Nic nie widzę, nic nie widzę. Gdzie pan mieszka, spytał nieznajomy. Przez szyby samochodu zaglądali do środka żądni sensacji przechodnie. Ślepy uniósł ręce i zamachał nimi przed sobą. Nic nie widzę, wszystko jest jak we mgle, jakbym tonął w morzu mleka. Niemożliwe, odezwał się nieznajomy, przecież niewidomi widzą ciemność. No właśnie, a ja widzę tylko biel. Może tamta starsza kobieta miała rację, że to nerwy, z nerwami różnie bywa, pewnie to prawda, co za nieszczęście mnie spotkało, co za nieszczęście. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan mieszka, nieznajomy powtórzył pytanie, przekręcając kluczyk w stacyjce. Niewidomy zaczął mamrotać coś pod nosem, jakby utrata wzroku osłabiła jego pamięć. W końcu podał adres i dodał, Nie wiem, jak mam panu dziękować, na co tamten odparł, Nie ma za co, dzisiaj pan, jutro ja, nikt nie zna dnia ani godziny. Ma pan rację, nie uwierzyłbym, gdyby dziś rano ktoś mi powiedział, że spotka mnie takie nieszczęście, dlaczego nie ruszamy. Jest czerwone światło. Aha, westchnął ślepiec i rozpłakał się. Już nigdy nie zobaczy czerwonego światła na skrzyżowaniu. Dom niewidomego rzeczywiście znajdował się niedaleko. Niestety był duży ruch, dlatego długo krążyli po ulicach, zanim znaleźli wolne miejsce do parkowania. Uliczka była tak wąska, że od strony kierowcy miedzy drzwiami a murem miejsca było zaledwie na szerokość dłoni. Zanim zaparkowali, niewidomy musiał wysiąść, by uniknąć uciążliwego przeciskania się miedzy siedzeniem a skrzynią biegów i kierownicą. Kiedy wysiadł, wpadł w panikę. Miał wrażenie, że ziemia faluje mu pod stopami. Próbował zdusić krzyk rozpaczy, który wydobył mu się ze ściśniętego gardła. Znów zaczął machać nerwowo rękami, jakby próbował płynąć w bieli, którą nazwał morzem mleka. Otwarte usta gotowe były wołać o pomoc, ale w ostatniej chwili ręka nieznajomego dotknęła ramienia nieszczęśnika. Niech pan się uspokoi, zaprowadzę pana. Szli wolno, niewidomy, chcąc uniknąć upadku, ciężko powłóczył nogami, ale to powodowało, że co rusz potykał się o nierówny chodnik. Spokojnie, jesteśmy prawie na miejscu, powtarzał cicho jego towarzysz, a po chwili namysłu spytał, Czy ktoś się panem w domu zajmie. Nie wiem, odparł ślepiec, żona pewnie jeszcze nie wróciła z pracy, a ja akurat dzisiaj musiałem wrócić wcześniej no i widzi pan, co się stało. Wszystko będzie dobrze, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nagle oślepł. No właśnie, wie pan, ja nawet nie nosiłem okularów. No, proszę. Dotarli na miejsce, w bramie domu stały dwie sąsiadki i przyglądały im się ciekawie. O, idzie ten facet z trzeciego piętra. Nie miały odwagi spytać, Czy wpadło panu coś do oka. Pewnie by odpowiedział, Tak, morze mleka zalało mi oczy. Kiedy weszli na klatkę schodową, niewidomy powiedział, Dziękuję panu bardzo i przepraszam za kłopot. Nie ma sprawy, wjedziemy razem na górę, przecież nie mogę tak pana zostawić. Z trudem zmieścili się w ciasnej windzie. Na którym piętrze pan mieszka? Na trzecim, nawet pani nie wie, jak bardzo jestem wdzięczny za pomoc. Nie ma sprawy, dzisiaj pan, jutro …. Tak, tak, wiem, przerwał niewidomy, jutro ktoś inny. Winda zatrzymała się, wyszli na korytarz. Chce pan, żebym otworzył drzwi? Nie, dziękuję, poradzę sobie. Wyjął z kieszeni pęk małych kluczy, pomacał każdy z osobna i powiedział, To chyba ten. Palcami lewej ręki wymacał zamek i spróbował włożyć klucz. Nie, to nie ten, niech pan pokaże. Po trzeciej próbie drzwi otworzyły się. Niewidomy zawołał, Jesteś w domu, ale nikt nie odpowiedział. Mówiłem, jeszcze nie wróciła. Wyciągnął ręce przed siebie i dotykając ścian wszedł do środka. Po chwili z obawą odwrócił się w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, stał nieznajomy. Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować. Zrobiłem to, co do mnie należy, powiedział skromnie samarytanin, nie ma sprawy, Może pomogę panu się rozebrać, posiedzę z panem, zanim przyjdzie żona. Jego gorliwość wydała się niewidomemu podejrzana. Nie miał zamiaru wpuszczać do domu obcego człowieka, który być może zaczął knuć przeciw niemu jakiś spisek. A jeśli zechce zakneblować mu ust i wynieść z domu cenne rzeczy? Nie trzeba, nie się pan nie trudzi, wszystko w porządku, powiedział ślepiec, powoli zamykając drzwi. Nie trzeba, nie trzeba.Kiedy usłyszał szmer zjeżdżającej windy, odetchnął z ulga. Odruchowo odsłonił wizjer, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Zapominając, że nie widzi. Zdawało mu się, że ma przed sobą białą ścianę. Nad łukiem brwiowym poczuł chłód śliskiego metalu, jego rzęsy otarły się o maleńkie szkiełko, którego nie zauważył, bo przecież wszystko spowijała mleczna mgła. Wiedział, że jest u siebie w domu, czuł to po zapachu, nastroju. Rozpoznawał panującą we wnętrzu ciszę, meble i przedmioty, wystarczyło dotknąć, delikatnie przesunąć dłoń po ich powierzchni, żeby je rozpoznać. A jednak wszystko było teraz inne, rzeczy rozpływały się w nieznanej przestrzeni bez biegunów i punktów odniesienia, bez góry i dołu. Jak większość ludzi w dzieciństwie bawił się w ślepego. Co by było, gdybym oślepł. Po pięciu minutach chodzenia z zamkniętymi oczami dochodził do wniosku, że chociaż ślepota jest wielkim nieszczęściem, można się do niej przyzwyczaić. Ważne, by zapamiętać konkretne obrazy i przestrzeń, nawet bez zapamiętywania kolorów, odtworzyć ogólny zarys przedmiotów. Oczywiście, miało to sens przy założeniu, że nie było się ślepym od urodzenia. Kiedyś myślał, że ciemność, w której przebywają niewidomi, jest wyłącznie brakiem światła, że to, co nazywamy ślepotą to jedynie odbieranie rzeczom ich czysto zewnętrznej formy, podczas gdy cała reszta pozostaje niezmieniona, choć spowita czernią. Teraz było inaczej, otaczała go oślepiająca, wszechogarniająca biel, której blask pochłaniał nie tylko kolory, ale same przedmioty, czyniąc je w ten sposób podwójnie niewidzialnymi. Zaczął wolno i ostrożnie iść w kierunku salonu, dotykając ręką ścian. Mimo to strącił wazon z kwiatami, który nieoczekiwanie znalazł się na jego drodze. Zapomniał o nim albo żona postawiła go tam przed wyjściem do pracy, z zamiarem przestawienia po powrocie do domu. Ukucnął, żeby sprawdzić rozmiar szkód. Woda rozlała się po wypastowanej podłodze. Chciał pozbierać kwiaty, ale zapomniał o kawałkach rozbitego szkła. Długi, wąski odłamek wbił mu się w palec. Syknął z bólu, po czym rozpłakał się jak opuszczone dziecko, oślepiony bielą we własnym mieszkaniu, w którym powoli zalegał mrok nadchodzącego zmierzchu. Czuł, jak krew spływa mu po dłoniach, ale nie wypuścił kwiatów z rąk, tylko wyjął z kieszeni chusteczkę i niezdarnie owinął ją sobie wokół palca. Potem po omacku, zaczepiając o przedmioty, niezdarnie omijając meble, próbując nie potknąć się o dywan, doszedł do kanapy, na której zwykle oglądał z żoną telewizję. Usiadł, położył kwiaty na kolanach, i powoli odwinął chusteczkę. Przestraszył się lepkiej konsystencji krwi, może dlatego, że nie mógł jej zobaczyć. Stała się pozbawioną koloru cieczą, lepkością samą w sobie, czymś groźnym, kiedyś własnym, teraz obcym. Ostrożnie próbował zdrową ręką umiejscowić i wyjąć ostry jak igła kawałek szkła. Pomagając sobie kciukiem i wskazującym palcem zdrowej dłoni zdołał wyrwać odłamek w całości. Ponownie zawinął okaleczony palec, zaciskając chusteczkę tak, by zatamować upływ krwi, po czym zmęczony i przygnębiony opadł na kanapę. Poddał się słabości ciała, które wobec ogarniającej go rozpaczy i zniechęceniu przestało walczyć, choć zgodnie z logiką właśnie teraz każdy jego nerw powinien być napięty jak struna. Poczuł dziwne odrętwienie i obezwładniającą senność, która w żadnym razie nie wynikała ze zmęczenia. Zaczął śnić, że bawi się w dziecięcą grę. Ach, gdybym był ślepy, powtarzał jako mały chłopiec, zamykając i otwierając oczy. Za każdym razem czuł się tak, jakby wracał z długiej podróży witany przez konkretne, wyraźne i niezmienione przedmioty, przez swojski, znany świat. Teraz, w tym dziwnym półśnie, jego spokój zakłócała niejasna obawa, podejrzenie, że to tylko zwodnicze marzenie, z którym, prędzej czy później będzie musiał się pożegnać i zaakceptować nieznaną rzeczywistość. 

Po chwili, jeśli to właściwe słowo, by opisać słabość trwającą tyle, co mgnienie oka, będąc już w stanie połowicznego przebudzenia zwiastującego powrót do rzeczywistości, mężczyzna zrozumiał, że zamiast bić się z myślami, obudzić się czy nie obudzić, obudzić się czy nie, musi po prostu stawić czoło prawdzie. Siedzę tu z kwiatami na kolanach, z zamkniętymi oczami, jakbym bał się je otworzyć, pomyślał. Dlaczego śpisz z kwiatami na kolanach, usłyszał pełen pretensji głos żony. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zbierać kawałki potłuczonego szkła, potem wytarła podłogę, mamrocząc coś pod nosem. Mogłeś sam to zrobić, zamiast chrapać na kanapie. Mężczyzna milczał, mocno zaciskając powieki w nadziei, że gdy je otworzy, znów zobaczy świat. Żona podeszła do niego i zauważyła zakrwawioną chusteczkę. Jej złość prysła. Biedaku, jak to się stało, spytała czule, odwijając prowizoryczny opatrunek. Całą siłą swej woli zapragnął zobaczyć żonę klęczącą u jego stóp, lecz kiedy otworzył oczy, upewnił się, że to niemożliwe.

środa, 28 maja 2014

Biografia Paulo Coelho

Na rynku pojawiła się nowa powieść Paula Coelho Zdrada. Coelho to jeden z najpopularniejszych autorów na świecie. Jego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy, a w Internecie mnożą się portale skupiające jego fanów. Skąd ta popularność? Kim jest ten celebryta, którego cytaty internauci przekazują sobie w przestrzeni wirtualnej jak ciepłe bułeczki? Na te pytania odpowiedzi szuka Fernando Morais, autor książki  Czarodziej. Ten doświadczony dziennikarz pisze na łamach ,,Veja", jest autorem m.in. wydanego w 1976 roku słynnego zbioru  reportarzy z Kuby A Ilha (Wyspa). Obfitujące w nieprawdopodobne wydarzenia życie  Paula Coelho zainspirowało go do napisania tej wyjątkowej biografii, która zaskakuje zarówno fanów jak i krytyków Czarodzieja. Warto przeczytać!

Książka Czarodziej ukazała się nakładem wydawnictwa Drzewo Babel.




Rio de Janeiro, maj 1974 roku. W Brazylii panuje dyktatura. Paulo Coelho zostaje wezwany na przesłuchanie do Wydziału Spraw Porządku Publicznego. Odnosi sukcesy jako autor tekstów piosenek, współpracuje z muzykiem rockowym Raulem Seixasem. Paulo często musi załatwiać zezwolenia na wykonywanie utworów, więc bez obaw udaje się z przyjacielem do urzędu. 


Gdy wysiedli przed stuletnim, trzypiętrowym budynkiem przy ulicy da Relação, dwie przecznice od siedziby wytwórni Philips, była trzecia po południu 27 maja. Paulo usiadł na ławce w korytarzu i otworzył gazetę. Raul okazał strażnikowi w okienku dokumenty i poszedł na spotkanie. Wyszedł pół godziny później, ale zamiast podejść do Paula, skierował się do budki telefonicznej przy wejściu. Udał, że wykręca jakiś numer i zaczął nucić po angielsku: My dear partner, the men want to talk with you, not with me… [Drogi kolego, oni chcą rozmawiać z tobą, a nie ze mną…].
Paulo nie zrozumiał ostrzeżenia. Bębniąc palcami w obudowę telefonu, Raul powtarzał jak refren te same słowa: 

They want to talk with you, not with me…
They want to talk with you, not with me…

Do Paula wciąż nie docierało. Wstał z ławki i szykując się do wyjścia spytał z uśmiechem:
– Co to za żarty? Komponujesz nowy przebój?
Kiedy chciał podejść do przyjaciela, funkcjonariusz zagrodził mu drogę.
– Pan tu zostanie. Musi pan złożyć zeznania.
Przerażony Paulo zdołał jedynie powiedzieć do Raula:
– Zadzwoń do mojego ojca!
Po chwili zniknął za drzwiami. Poprowadzono go przez labirynt słabo oświetlonych korytarzy na wewnętrzny dziedziniec otoczony galeriami, gdzie znajdowały się zakratowane cele. Wydobywał się z nich odór moczu połączony z ostrym zapachem środków dezynfekujących. Większość pomieszczeń była pusta. Prowadzący Paula funkcjonariusz zatrzymał się przed jedną z cel, wepchnął go do środka i zaryglował drzwi. W środku było dwóch młodych mężczyzn. Paulo bez słowa usiadł na podłodze i zapalił papierosa. W panice zaczął się zastanawiać, co mogło być przyczyną aresztowania. Z ponurych myśli wyrwał go jeden z chłopaków, który zapytał:
– Czy pan nazywa się Paulo Coelho?
– Tak, to ja, a bo co? – odparł nerwowo, coraz bardziej wystraszony.
– Nazywamy się Dziećmi Boga. Jestem mężem Tality, którą poznał pan w Amsterdamie.
Paulo przypomniał sobie, że w Holandii zaczepiła go jakaś Brazylijka, bo na jego dżinsowej kurtce zobaczyła wyszytą brazylijską flagę. Dwaj mężczyźni też nie wiedzieli, dlaczego ich zamknięto. Należeli do powstałej w Kalifornii sekty Dzieci Boga, która miała w Brazylii wielu zwolenników. Na jej adeptach ciążyło wiele zarzutów, między innymi oskarżenia o wykorzystywanie dzieci do praktyk seksualnych oraz o związki kazirodcze. Obecność tych trzech młodych ludzi w celi Wydziału do Spraw Porządku Politycznego świadczyła, że czas represji w Brazylii nie minął. Przerażająca i okrutna machina, uruchomiona przez dyktaturę do zwalczania opozycji, teraz obróciła się przeciw hipisom, narkomanom i członkom podejrzanych sekt. Dopiero około szóstej po południu zjawił się człowiek w cywilu, z pistoletem przytroczonym do paska spodni. Trzymał w ręku papierową teczkę.
Otworzył drzwi i zapytał:
– Który to Paulo Coelho de Souza?
Paulo wstał. Zaprowadzono go do pokoju na drugim piętrze, w którym stały dwa krzesła i stół. Policjant usiadł za stołem, Paulowi kazał zająć krzesło naprzeciwko. Wyjął z teczki małą, czterostronicową broszurkę dołączaną do każdego egzemplarza płyty Krig‑Ha, Bandolo!. Zaczął się surrealistyczny dialog.
– Co to za gówno?
– Książeczka dołączona do płyty, którą nagrałem z Raulem 
Seixasem.
– Co znaczy Krig‑Ha, Bandolo!?
– Uważaj na wroga!
– Na wroga? Jakiego wroga? Chodzi o rząd? Co to za język?
– Ależ skąd! To nie ma nic wspólnego z rządem. Wrogowie to afrykańskie lwy, a tego języka używano w królestwie Pal‑ul‑don.
Mężczyzna był przekonany, że długowłosy hipis stroi sobie z niego żarty. Przepytał go szczegółowo z historii Tarzana i innych filmowych bohaterów fikcyjnego królestwa afrykańskiego Pal‑ul‑don. Jednak te informacje mu nie wystarczały.
– Kto to zrobił? – spytał, wskazując na broszurę.
– Ja i moja dziewczyna. Jest architektem i rysuje komiksy.
– Nazwisko? Chcę ją przesłuchać. Gdzie jest teraz?
Paulo przeraził się, że wciągnie Gisę w ten koszmar. Jednak wiedział, że nie warto kłamać, tym bardziej, że oboje byli niewinni. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta.
– Nazywa się Adalgisa Rios. Dziś zaprosili nas na kolację moi rodzice. Pewnie jest u nich w domu.
– Jedziemy! – rzucił policjant, zebrał ze stołu papiery, wziął papierosy i zapalniczkę, po czym kazał przerażonemu Paulowi pójść za nim.
Na widok czarno‑białego policyjnego wozu z napisem „Urząd Bezpieczeństwa Rio de Janeiro” Paulo odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że został oficjalnie aresztowany i – przynajmniej teoretycznie – był pod kuratelą państwa. Gorzej, gdyby dostał się do więzienia znajdującego się w gestii tajnych służb, które poruszały się po mieście cywilnymi samochodami z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi, zatrzymywały ludzi bez nakazu, a często i bez wiedzy oficjalnych władz. Tajna policja była odpowiedzialna za większość przypadków tortur i 117 zaginionych więźniów politycznych.
Rodzice Paula z niedowierzaniem patrzyli, jak ich syn wychodzi z radiowozu pod eskortą czterech uzbrojonych mężczyzn. Powiedzieli, że Gisa jeszcze nie dojechała i zażądali wyjaśnień. Paulo próbował ich uspokoić, mówiąc, że chodzi o płytę Krig‑Ha, Bandolo! i że niebawem wszystko się wyjaśni. Obiecał, że niedługo przyjdą z Gisą na kolację.
– Właśnie! Niedługo wrócą – potwierdził skwapliwie jeden z policjantów.
Paula zaprowadzono z powrotem do wozu i posadzono z tyłu, między dwoma uzbrojonymi policjantami. Przed nim również siedziało dwóch ludzi pod bronią. Samochód ruszył do centrum. Po drodze Paulo spytał, czy może zadzwonić z budki telefonicznej, żeby poinformować wytwórnię o problemach z płytą. Policjant się nie zgodził, ale zapewnił, że za kilka godzin Paulo i jego przyjaciółka będą wolni. Podstęp się nie udał. Paulo chciał zatelefonować do domu i poprosić Gisę, by wyrzuciła marihuanę, którą trzymał w salonie. Siedział przerażony, nie odzywając się do końca podróży. Samochód stanął przed ich domem, kierowca został na dole, a trzej funkcjonariusze wraz z Paulem weszli do budynku. Stłoczeni w małej windzie wjechali na czwarte piętro. Paulowi zdawało się, że wjazd trwa całą wieczność. W mieszkaniu zastali Gisę. Miała na sobie wzorzyste sari i właśnie gasiła światło, szykując się do wyjścia.
– Kochanie, ci panowie chcą wyjaśnić parę spraw związanych z moją płytą i książeczką, którą zrobiliśmy dla Philipsa.
Gisa, choć przerażona, zachowała kamienną twarz.
– Oczywiście, bardzo proszę – odparła spokojnie. – Co panowie chcą wiedzieć?
Usłyszała w odpowiedzi, że przesłuchanie nie może się odbyć w mieszkaniu.
– Możemy spisać zeznania tylko w siedzibie wydziału – oznajmił jeden z policjantów. – Pojedziemy tam razem.
– Jesteśmy aresztowani? – spytała Gisa.
– Nie. Jesteście zatrzymani w celu złożenia zeznań – odparł grzecznie policjant. – Ale najpierw przeszukamy mieszkanie. Pani pozwoli…
Paulo poczuł, że serce zaczyna mu bić tak szybko, jakby zaraz miał dostać zawału. Na pewno znajdą marihuanę. Stał na środku pokoju, obejmując ramieniem Gisę i patrzył, jak policjanci przeszukują wszystkie zakamarki. Jeden z nich znalazł paczkę około stu książeczek do albumu Krig‑Ha, drugi grzebał w szafkach i na półkach, trzeci – prawdopodobnie przełożony – szperał wśród książek i płyt na regale. Uwagę jego zwróciło chińskie naczynie z laki, wziął je do ręki i podniósł wieczko. Było po brzegi wypełnione marihuaną. Powąchał, zamknął pojemnik i odłożył na miejsce. Paulo zrozumiał, że sytuacja jest o wiele poważniejsza, niż mu się zdawało. Skoro policjanta nie interesuje pudełko pełne marihuany, to podejrzewają go o coś znacznie gorszego. Wróciły wspomnienia z Ponta Grossa. Czy i tym razem pomylono go z terrorystą albo bandytą napadającym na bank?
Dopiero w siedzibie wydziału do Paula i Gisy dotarło, że tego wieczora nie zjedzą kolacji u państwa Coelhów. Rozdzielono ich przy wejściu, kazano przebrać się w żółte drelichy z wyszytym na piersiach napisem „Więzień”. O świcie 28 maja zrobiono im fotografie i założono kartotekę. Na policyjnych fiszkach zostawili swoje odciski palców. Paulo otrzymał numer 13720, a Gisa 13721. Zaczęły się wielogodzinne przesłuchania. Ile to trwało, trudno powiedzieć, bo razem z ubraniami zabrano im także zegarki. Przebywali w zamkniętych pomieszczeniach bez okien, co jeszcze bardziej pogarszało ich samopoczucie. Nie stosowano tortur, a przesłuchania wciąż krążyły wokół sprawy broszurki dołączonej do płyty Krig‑Ha i znaczenia słów „społeczeństwo alternatywne”. Przedtem jednak przez wiele godzin opowiadali funkcjonariuszom, co robili do dnia aresztowania, dzień po dniu. Takie szczegółowe przesłuchania w żargonie policyjnym nazywano „kapibarą”. Kiedy Paulo zeznał, że w maju 1970 roku był z Verą Richter w Santiago de Chile, policjanci zaczęli wypytywać go o mieszkających tam Brazylijczyków, ale żadnych rewelacji się nie dowiedzieli, bo nie utrzymywał kontaktów z rodakami w Chile ani w żadnym innym kraju. W tym czasie Gisa próbowała przekonać śledczych, że tytuł płyty Krig‑Ha, Bandolo! powstał podczas „burzy mózgów” w wytwórni, kiedy Paulo wszedł na stół i wydawał okrzyki Tarzana w królestwie Pal‑ul‑don.
Tymczasem rodzice Paula spędzili bezsenną noc, szalejąc z niepokoju. Lygia zadzwoniła do przyjaciółki, która była sekretarką gubernatora stanu Guanabara, do dziennikarza i przedsiębiorcy Antônia de Páduy Chagasa Freitasa. Dowiedziała się, że syn rzeczywiście przebywa w areszcie Wydziału do Spraw Porządku Politycznego przy ulicy Relação. Oficjalne aresztowanie było gwarancją, że nazwisko Paula nie znajdzie się na liście desaparecidos, zaginionych bez wieści. Wraz z ogłoszeniem Aktu Instytucjonalnego i zniesieniem zasady aresztowania tylko na podstawie nakazu sądowego, rodzinie ofiary pozostawało jedynie dotrzeć do wpływowych funkcjonariuszy w urzędzie bezpieczeństwa przez znajomości. Marcos, mąż Sônii Marii, skontaktował się ze swoim przyjacielem, pułkownikiem Imbassahym, który miał znajomości w Serviço Nacional de Informações [Narodowej Służbie Informacyjnej]. Jednak inżynier Pedro postanowił najpierw wstawić się za synem drogą oficjalną. Ciocia Helói poleciła mu znajomego adwokata, Antônia Cláudia Vieirę. Ten pięćdziesięciopięcioletni prawnik pracował w kancelarii wuja „Candinha”, jak rodzina nazywała byłego prokuratora generalnego, Cândida Oliveirę Júniora. Po nawiązaniu niezbędnych kontaktów, rodzice zjawili się przed ponurym gmachem. Okazało się, że do środka może wejść jedynie mecenas Vieira.
– Jesteśmy znajomymi pułkownika Jarbasa Passarinha – inżynier Pedro próbował jeszcze powołać się na dawnego znajomego, a wtedy jedną z najbardziej znanych postaci reżimu, byłego gubernatora stanu Pará i ministra w trzech reżimowych rządach. Passarinho był jednym z sygnatariuszy Aktu Instytucjonalnego i po raz drugi wybrany został senatorem z ramienia wspierającej rząd partii Arena.
– Ale pan stoi przed Wydziałem Porządku Politycznego – na policjancie nie zrobiło to większego wrażenia – a tu ptaszki nie ćwierkają. Nawet takie jak Jarbas [passarinho – po portugalsku „ptaszek”, przyp. tłum.].
Podczas gdy adwokat rozmawiał ze strażnikiem, próbując uzyskać informacje na temat Paula, Pedro, Lygia, Sônia i jej mąż Marcos czekali w strugach deszczu przed wejściem do budynku. Po kilku minutach Vieira przyniósł dobre wieści.
– Paulo jest tutaj. Powinni go jeszcze dziś wypuścić. Strażnik dzwoni do szefa, żeby spytać, czy zezwolą na krótkie widzenie.
Po chwili mężczyzna wezwał adwokata i zaprowadził go do sali, gdzie mógł porozmawiać z Paulem. Vieirę zaskoczył wygląd więźnia. Chociaż nie poddano go torturom, Paulo był przeraźliwie blady. Miał ciemne sińce pod oczami, rozlewające się aż po wąsy, wzrok nieprzytomny, przerażony. Vieira uspokoił go. Powiedział, że obiecano wypuścić go w ciągu kilku godzin. Potem adwokata wyproszono. Lygia chciała czekać na syna przed budynkiem, ale Vieira przekonał ją, że to nie ma sensu.
We wtorek około dziesiątej wieczór najsympatyczniejszy z policjantów, którzy zajmowali się Paulem, otworzył drzwi do celi i oddał mu ubranie oraz dokumenty. Oboje z Gisą byli wolni. Paulo szybko się przebrał. Na korytarzu czekała już Gisa. Funkcjonariusz zaprowadził ich do pobliskiej kawiarni. Tam usiedli we troje i wypalili papierosa. (Po wielu latach, kiedy Paulo był sławnym pisarzem, spotkał tego człowieka na ulicy w Mediolanie).
Paulo chciał jak najszybciej opuścić złowrogie miejsce. Wezwał taksówkę i wraz z Gisą udali się do rodziców. Kierowca jechał szeroką aleją Mem de Sá, potem skręcił w wysadzaną drzewami ulicę w nowoczesnej części Flamengo. Koło hotelu Glória taksówka skręciła. Nagle drogę zagrodziły im trzy lub cztery samochody, w tym dwa marki chevrolet veraneio, chętnie używanej przez tajną policję. Z wozów wyskoczyli ludzie w cywilnych ubraniach, otworzyli tylne drzwi żółtej taksówki i wywlekli ich na chodnik. Paula powalili na ziemię i skuli kajdankami. Kątem oka widział, jak Gisę wepchnięto do drugiego wozu, który odjechał z piskiem opon. Zanim na tylnym siedzeniu założyli mu na głowę czarny kaptur, ujrzał jeszcze pięknie oświetloną, elegancką fasadę hotelu Glória.
– Chcecie mnie zabić? – wyjąkał przerażony.
– Spokojnie! – odparł agent. – Nikt cię nie zabije. Chcemy cię tylko przesłuchać.
To go jednak nie uspokoiło. Trzęsąc się ze strachu, przełamał wstyd i zapytał:
– Mogę przytrzymać się twojej nogi?
Niespodziewana prośba rozbawiła mężczyznę.
– A trzymaj się, człowieku! I nie bój się, nikt cię nie zabije.