poniedziałek, 27 października 2014

Miasto ślepców

José Saramago 

Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1998. Syn analfabetów, wielki samotnik z wyspy Lanzarote, gdzie spędził ostatnie lata życia. Jego pierwszą żoną była znana artystka Ilda Reis, drugą związana niegdyś z Opus Dei Hiszpanka Pilar del Rio. Saramago był komunistą i znanym antyklerykałem. Przyjaźnił się z przywódcą portugalskich komunistów Álvaro Cunhalem.  Pracował jako dziennikarz, pisał wiersze. Postać kontrowersyjna, wygłaszająca obrazoburcze opinie o Bogu, a jednocześnie autor piszący głęboko poruszające powieści o walce dobra ze złem. Miasto ślepców (O Ensaio sobre a Cegueira) to najbardziej znany utwór Saramago, w 2008 roku przeniesiony na ekran przez brazylijskiego reżysera Fernanda Meirellesa. Każda powieść Saramago opierała się na błyskotliwym pomyśle. Baltazar i Blimunda (Memorial do Convento) to piękny fresk o Portugalii w czasach późnej inkwizycji, Kamienna tratwa (Jangada de Pedra) zaczyna się od kataklizmu, wskutek którego Portugalia odrywa się od Europy i dryfuje w kierunku Brazylii. Rok śmierci Ricarda Reisa (O Ano da Morte de Ricardo Reis) jest próbą opisania jednego z poetyckich wcieleń Fernanda Pessoi, zaś Miasto białych kart (O Ensaio sobre a Lucidez) opowiada o wyborczym nieposłuszeństwie obywateli pewnego miasta. Do każdej z tych powieści możemy dopasować własny klucz i w tym tkwi tajemnica wielkiego talentu Saramago. Każdy z nas mógłby nakręcić własną wersję Miasta ślepców i każda byłaby inna.
Dziś przytaczamy fragment tej właśnie powieści.

Trzecie wydanie Miasta ślepców José Saramago  ukazało się nakładem wydawnictwa Rebis. 






Zapaliło się żółte światło. Zanim rozbłysło czerwone, zdążyły jeszcze przejechać dwa samochody. Na przejściu dla pieszych zamigotała sylwetka zielonego ludzika. Czekająca cierpliwie grupa przechodniów weszła na jezdnię, depcząc połyskujące na czarnym asfalcie białe pasy, niezbyt trafnie nazywane zebrą. Kierowcy nerwowo naciskali sprzęgła, trzymając swoje maszyny w pogotowiu, które cofały się i ruszały do przodu jak narowiste konie, strzygące uszami na trzask bata. Część pieszych jeszcze nie zdążyła przejść, gdy nastąpiła zmiana świateł. Niektórzy kierowcy niecierpliwili się z powodu tych paru sekund zwłoki, chociaż wydają się one bez znaczenia, jeśli wziąć pod uwagę czas, jaki traci się na pokonywanie niezliczonych skrzyżowań i doda do tego minuty stracone podczas oczekiwania na zmianę świateł. Z tego powodu jest tyle przestojów w ruchu miejskim, a mówiąc językiem współczesnym – tyle korków na ulicach.Wreszcie zapaliło się zielone światło. Samochody nierówno ruszyły z miejsca. Tylko jedno auto znajdujące się na środkowym pasie, tuż przed światłami, nadal stało w miejscu. Może cos się stało? Nie zadziałał pedał gazu, awaria skrzyni biegów, nawalił system chłodzenia, coś z hamulcami, zapłon szwankuje? A może po prostu zabrakło benzyny, co zdarza się bardzo często. Ludzie gromadzący się przy przejściu dla pieszych przyglądali się kierowcy, który zaczął gwałtownie machać rękami. Z tyłu dało się słyszeć nerwowe trąbienie klaksonów. Część kierowców wysiadła ze aut. Chcieli zepchnąć zepsuty samochód na pobocze, aby nie tamował ruchu. Ze złością zaczęli walić pięściami w szyby, podczas gdy znajdujący się w środku człowiek bezradnie kręcił głową na wszystkie strony, coś krzycząc. Z ruchu warg można się było domyślić, że powtarza jedno, a może dwa słowa. Rzeczywiście. Kiedy wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć drzwi, rozległ się krzyk, Jestem ślepy, jestem ślepy. Nie do wiary. Na pierwszy rzut oka kierowca wyglądał normalnie. Brak zwężenia źrenic, tęczówki prawidłowe, porcelanowa barwa białek. Jedynie szeroko otwarte powieki, głębokie bruzdy na twarzy i uniesione brwi wskazywały na jego wzburzenie. Mężczyzna zakrył twarz, w akcie rozpaczy próbując przypomnieć sobie ostatni obraz, który miał przed oczami. To był czerwony krążek światła na skrzyżowaniu. Jestem ślepy, jestem ślepy, powtarzał zrozpaczony, kiedy pomagano mu wysiąść z samochodu. Toczące się po policzkach łzy nadały jego martwym oczom nienaturalny blask. To minie, nie ma obawy, to pewnie nerwy, pocieszała go jakaś kobieta. Światła znów się zmieniły, a do samochodu podchodzili wciąż nowi, żądni wrażeń ludzie, także kierowcy, którzy utknęli w korku i chcieli sprawdzić, co się dzieje. Krzyczeli coś w gniewie, przekonani, że zdarzył się niegroźny wypadek, zbity reflektor, urwany błotnik, coś, co by mogło usprawiedliwić rosnące zamieszanie. Wezwać policję, zabierzcie stąd tego grata, wołali. Tymczasem ślepy człowiek błagał, Proszę, niech mnie ktoś odwiezie do domu. Kobieta, która napomknęła coś o nerwach, stwierdziła, że trzeba wezwać karetkę i zawieźć biedaka do szpitala. Jednak mężczyzna kategorycznie odmówił, Nie, tylko nie to, chcę wrócić do domu, to blisko, naprawdę, bardzo proszę. A co z samochodem, odezwał się jakiś głos, na co inny odpowiedział, Kluczyki są w stacyjce, można przestawić go na chodnik. Nie ma potrzeby, wtrącił trzeci głos, ja się tym zajmę, odwiozę tego pana do domu. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty. Ślepy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię i mówi, Proszę ze mną. Nieznajomy posadził go w fotelu obok kierowcy, zapiął mu pas. Ślepy wciąż jęczał, Nic nie widzę, nic nie widzę. Gdzie pan mieszka, spytał nieznajomy. Przez szyby samochodu zaglądali do środka żądni sensacji przechodnie. Ślepy uniósł ręce i zamachał nimi przed sobą. Nic nie widzę, wszystko jest jak we mgle, jakbym tonął w morzu mleka. Niemożliwe, odezwał się nieznajomy, przecież niewidomi widzą ciemność. No właśnie, a ja widzę tylko biel. Może tamta starsza kobieta miała rację, że to nerwy, z nerwami różnie bywa, pewnie to prawda, co za nieszczęście mnie spotkało, co za nieszczęście. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan mieszka, nieznajomy powtórzył pytanie, przekręcając kluczyk w stacyjce. Niewidomy zaczął mamrotać coś pod nosem, jakby utrata wzroku osłabiła jego pamięć. W końcu podał adres i dodał, Nie wiem, jak mam panu dziękować, na co tamten odparł, Nie ma za co, dzisiaj pan, jutro ja, nikt nie zna dnia ani godziny. Ma pan rację, nie uwierzyłbym, gdyby dziś rano ktoś mi powiedział, że spotka mnie takie nieszczęście, dlaczego nie ruszamy. Jest czerwone światło. Aha, westchnął ślepiec i rozpłakał się. Już nigdy nie zobaczy czerwonego światła na skrzyżowaniu. Dom niewidomego rzeczywiście znajdował się niedaleko. Niestety był duży ruch, dlatego długo krążyli po ulicach, zanim znaleźli wolne miejsce do parkowania. Uliczka była tak wąska, że od strony kierowcy miedzy drzwiami a murem miejsca było zaledwie na szerokość dłoni. Zanim zaparkowali, niewidomy musiał wysiąść, by uniknąć uciążliwego przeciskania się miedzy siedzeniem a skrzynią biegów i kierownicą. Kiedy wysiadł, wpadł w panikę. Miał wrażenie, że ziemia faluje mu pod stopami. Próbował zdusić krzyk rozpaczy, który wydobył mu się ze ściśniętego gardła. Znów zaczął machać nerwowo rękami, jakby próbował płynąć w bieli, którą nazwał morzem mleka. Otwarte usta gotowe były wołać o pomoc, ale w ostatniej chwili ręka nieznajomego dotknęła ramienia nieszczęśnika. Niech pan się uspokoi, zaprowadzę pana. Szli wolno, niewidomy, chcąc uniknąć upadku, ciężko powłóczył nogami, ale to powodowało, że co rusz potykał się o nierówny chodnik. Spokojnie, jesteśmy prawie na miejscu, powtarzał cicho jego towarzysz, a po chwili namysłu spytał, Czy ktoś się panem w domu zajmie. Nie wiem, odparł ślepiec, żona pewnie jeszcze nie wróciła z pracy, a ja akurat dzisiaj musiałem wrócić wcześniej no i widzi pan, co się stało. Wszystko będzie dobrze, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nagle oślepł. No właśnie, wie pan, ja nawet nie nosiłem okularów. No, proszę. Dotarli na miejsce, w bramie domu stały dwie sąsiadki i przyglądały im się ciekawie. O, idzie ten facet z trzeciego piętra. Nie miały odwagi spytać, Czy wpadło panu coś do oka. Pewnie by odpowiedział, Tak, morze mleka zalało mi oczy. Kiedy weszli na klatkę schodową, niewidomy powiedział, Dziękuję panu bardzo i przepraszam za kłopot. Nie ma sprawy, wjedziemy razem na górę, przecież nie mogę tak pana zostawić. Z trudem zmieścili się w ciasnej windzie. Na którym piętrze pan mieszka? Na trzecim, nawet pani nie wie, jak bardzo jestem wdzięczny za pomoc. Nie ma sprawy, dzisiaj pan, jutro …. Tak, tak, wiem, przerwał niewidomy, jutro ktoś inny. Winda zatrzymała się, wyszli na korytarz. Chce pan, żebym otworzył drzwi? Nie, dziękuję, poradzę sobie. Wyjął z kieszeni pęk małych kluczy, pomacał każdy z osobna i powiedział, To chyba ten. Palcami lewej ręki wymacał zamek i spróbował włożyć klucz. Nie, to nie ten, niech pan pokaże. Po trzeciej próbie drzwi otworzyły się. Niewidomy zawołał, Jesteś w domu, ale nikt nie odpowiedział. Mówiłem, jeszcze nie wróciła. Wyciągnął ręce przed siebie i dotykając ścian wszedł do środka. Po chwili z obawą odwrócił się w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, stał nieznajomy. Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować. Zrobiłem to, co do mnie należy, powiedział skromnie samarytanin, nie ma sprawy, Może pomogę panu się rozebrać, posiedzę z panem, zanim przyjdzie żona. Jego gorliwość wydała się niewidomemu podejrzana. Nie miał zamiaru wpuszczać do domu obcego człowieka, który być może zaczął knuć przeciw niemu jakiś spisek. A jeśli zechce zakneblować mu ust i wynieść z domu cenne rzeczy? Nie trzeba, nie się pan nie trudzi, wszystko w porządku, powiedział ślepiec, powoli zamykając drzwi. Nie trzeba, nie trzeba.Kiedy usłyszał szmer zjeżdżającej windy, odetchnął z ulga. Odruchowo odsłonił wizjer, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Zapominając, że nie widzi. Zdawało mu się, że ma przed sobą białą ścianę. Nad łukiem brwiowym poczuł chłód śliskiego metalu, jego rzęsy otarły się o maleńkie szkiełko, którego nie zauważył, bo przecież wszystko spowijała mleczna mgła. Wiedział, że jest u siebie w domu, czuł to po zapachu, nastroju. Rozpoznawał panującą we wnętrzu ciszę, meble i przedmioty, wystarczyło dotknąć, delikatnie przesunąć dłoń po ich powierzchni, żeby je rozpoznać. A jednak wszystko było teraz inne, rzeczy rozpływały się w nieznanej przestrzeni bez biegunów i punktów odniesienia, bez góry i dołu. Jak większość ludzi w dzieciństwie bawił się w ślepego. Co by było, gdybym oślepł. Po pięciu minutach chodzenia z zamkniętymi oczami dochodził do wniosku, że chociaż ślepota jest wielkim nieszczęściem, można się do niej przyzwyczaić. Ważne, by zapamiętać konkretne obrazy i przestrzeń, nawet bez zapamiętywania kolorów, odtworzyć ogólny zarys przedmiotów. Oczywiście, miało to sens przy założeniu, że nie było się ślepym od urodzenia. Kiedyś myślał, że ciemność, w której przebywają niewidomi, jest wyłącznie brakiem światła, że to, co nazywamy ślepotą to jedynie odbieranie rzeczom ich czysto zewnętrznej formy, podczas gdy cała reszta pozostaje niezmieniona, choć spowita czernią. Teraz było inaczej, otaczała go oślepiająca, wszechogarniająca biel, której blask pochłaniał nie tylko kolory, ale same przedmioty, czyniąc je w ten sposób podwójnie niewidzialnymi. Zaczął wolno i ostrożnie iść w kierunku salonu, dotykając ręką ścian. Mimo to strącił wazon z kwiatami, który nieoczekiwanie znalazł się na jego drodze. Zapomniał o nim albo żona postawiła go tam przed wyjściem do pracy, z zamiarem przestawienia po powrocie do domu. Ukucnął, żeby sprawdzić rozmiar szkód. Woda rozlała się po wypastowanej podłodze. Chciał pozbierać kwiaty, ale zapomniał o kawałkach rozbitego szkła. Długi, wąski odłamek wbił mu się w palec. Syknął z bólu, po czym rozpłakał się jak opuszczone dziecko, oślepiony bielą we własnym mieszkaniu, w którym powoli zalegał mrok nadchodzącego zmierzchu. Czuł, jak krew spływa mu po dłoniach, ale nie wypuścił kwiatów z rąk, tylko wyjął z kieszeni chusteczkę i niezdarnie owinął ją sobie wokół palca. Potem po omacku, zaczepiając o przedmioty, niezdarnie omijając meble, próbując nie potknąć się o dywan, doszedł do kanapy, na której zwykle oglądał z żoną telewizję. Usiadł, położył kwiaty na kolanach, i powoli odwinął chusteczkę. Przestraszył się lepkiej konsystencji krwi, może dlatego, że nie mógł jej zobaczyć. Stała się pozbawioną koloru cieczą, lepkością samą w sobie, czymś groźnym, kiedyś własnym, teraz obcym. Ostrożnie próbował zdrową ręką umiejscowić i wyjąć ostry jak igła kawałek szkła. Pomagając sobie kciukiem i wskazującym palcem zdrowej dłoni zdołał wyrwać odłamek w całości. Ponownie zawinął okaleczony palec, zaciskając chusteczkę tak, by zatamować upływ krwi, po czym zmęczony i przygnębiony opadł na kanapę. Poddał się słabości ciała, które wobec ogarniającej go rozpaczy i zniechęceniu przestało walczyć, choć zgodnie z logiką właśnie teraz każdy jego nerw powinien być napięty jak struna. Poczuł dziwne odrętwienie i obezwładniającą senność, która w żadnym razie nie wynikała ze zmęczenia. Zaczął śnić, że bawi się w dziecięcą grę. Ach, gdybym był ślepy, powtarzał jako mały chłopiec, zamykając i otwierając oczy. Za każdym razem czuł się tak, jakby wracał z długiej podróży witany przez konkretne, wyraźne i niezmienione przedmioty, przez swojski, znany świat. Teraz, w tym dziwnym półśnie, jego spokój zakłócała niejasna obawa, podejrzenie, że to tylko zwodnicze marzenie, z którym, prędzej czy później będzie musiał się pożegnać i zaakceptować nieznaną rzeczywistość. 

Po chwili, jeśli to właściwe słowo, by opisać słabość trwającą tyle, co mgnienie oka, będąc już w stanie połowicznego przebudzenia zwiastującego powrót do rzeczywistości, mężczyzna zrozumiał, że zamiast bić się z myślami, obudzić się czy nie obudzić, obudzić się czy nie, musi po prostu stawić czoło prawdzie. Siedzę tu z kwiatami na kolanach, z zamkniętymi oczami, jakbym bał się je otworzyć, pomyślał. Dlaczego śpisz z kwiatami na kolanach, usłyszał pełen pretensji głos żony. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zbierać kawałki potłuczonego szkła, potem wytarła podłogę, mamrocząc coś pod nosem. Mogłeś sam to zrobić, zamiast chrapać na kanapie. Mężczyzna milczał, mocno zaciskając powieki w nadziei, że gdy je otworzy, znów zobaczy świat. Żona podeszła do niego i zauważyła zakrwawioną chusteczkę. Jej złość prysła. Biedaku, jak to się stało, spytała czule, odwijając prowizoryczny opatrunek. Całą siłą swej woli zapragnął zobaczyć żonę klęczącą u jego stóp, lecz kiedy otworzył oczy, upewnił się, że to niemożliwe.

środa, 28 maja 2014

Biografia Paulo Coelho

Na rynku pojawiła się nowa powieść Paula Coelho Zdrada. Coelho to jeden z najpopularniejszych autorów na świecie. Jego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy, a w Internecie mnożą się portale skupiające jego fanów. Skąd ta popularność? Kim jest ten celebryta, którego cytaty internauci przekazują sobie w przestrzeni wirtualnej jak ciepłe bułeczki? Na te pytania odpowiedzi szuka Fernando Morais, autor książki  Czarodziej. Ten doświadczony dziennikarz pisze na łamach ,,Veja", jest autorem m.in. wydanego w 1976 roku słynnego zbioru  reportarzy z Kuby A Ilha (Wyspa). Obfitujące w nieprawdopodobne wydarzenia życie  Paula Coelho zainspirowało go do napisania tej wyjątkowej biografii, która zaskakuje zarówno fanów jak i krytyków Czarodzieja. Warto przeczytać!

Książka Czarodziej ukazała się nakładem wydawnictwa Drzewo Babel.




Rio de Janeiro, maj 1974 roku. W Brazylii panuje dyktatura. Paulo Coelho zostaje wezwany na przesłuchanie do Wydziału Spraw Porządku Publicznego. Odnosi sukcesy jako autor tekstów piosenek, współpracuje z muzykiem rockowym Raulem Seixasem. Paulo często musi załatwiać zezwolenia na wykonywanie utworów, więc bez obaw udaje się z przyjacielem do urzędu. 


Gdy wysiedli przed stuletnim, trzypiętrowym budynkiem przy ulicy da Relação, dwie przecznice od siedziby wytwórni Philips, była trzecia po południu 27 maja. Paulo usiadł na ławce w korytarzu i otworzył gazetę. Raul okazał strażnikowi w okienku dokumenty i poszedł na spotkanie. Wyszedł pół godziny później, ale zamiast podejść do Paula, skierował się do budki telefonicznej przy wejściu. Udał, że wykręca jakiś numer i zaczął nucić po angielsku: My dear partner, the men want to talk with you, not with me… [Drogi kolego, oni chcą rozmawiać z tobą, a nie ze mną…].
Paulo nie zrozumiał ostrzeżenia. Bębniąc palcami w obudowę telefonu, Raul powtarzał jak refren te same słowa: 

They want to talk with you, not with me…
They want to talk with you, not with me…

Do Paula wciąż nie docierało. Wstał z ławki i szykując się do wyjścia spytał z uśmiechem:
– Co to za żarty? Komponujesz nowy przebój?
Kiedy chciał podejść do przyjaciela, funkcjonariusz zagrodził mu drogę.
– Pan tu zostanie. Musi pan złożyć zeznania.
Przerażony Paulo zdołał jedynie powiedzieć do Raula:
– Zadzwoń do mojego ojca!
Po chwili zniknął za drzwiami. Poprowadzono go przez labirynt słabo oświetlonych korytarzy na wewnętrzny dziedziniec otoczony galeriami, gdzie znajdowały się zakratowane cele. Wydobywał się z nich odór moczu połączony z ostrym zapachem środków dezynfekujących. Większość pomieszczeń była pusta. Prowadzący Paula funkcjonariusz zatrzymał się przed jedną z cel, wepchnął go do środka i zaryglował drzwi. W środku było dwóch młodych mężczyzn. Paulo bez słowa usiadł na podłodze i zapalił papierosa. W panice zaczął się zastanawiać, co mogło być przyczyną aresztowania. Z ponurych myśli wyrwał go jeden z chłopaków, który zapytał:
– Czy pan nazywa się Paulo Coelho?
– Tak, to ja, a bo co? – odparł nerwowo, coraz bardziej wystraszony.
– Nazywamy się Dziećmi Boga. Jestem mężem Tality, którą poznał pan w Amsterdamie.
Paulo przypomniał sobie, że w Holandii zaczepiła go jakaś Brazylijka, bo na jego dżinsowej kurtce zobaczyła wyszytą brazylijską flagę. Dwaj mężczyźni też nie wiedzieli, dlaczego ich zamknięto. Należeli do powstałej w Kalifornii sekty Dzieci Boga, która miała w Brazylii wielu zwolenników. Na jej adeptach ciążyło wiele zarzutów, między innymi oskarżenia o wykorzystywanie dzieci do praktyk seksualnych oraz o związki kazirodcze. Obecność tych trzech młodych ludzi w celi Wydziału do Spraw Porządku Politycznego świadczyła, że czas represji w Brazylii nie minął. Przerażająca i okrutna machina, uruchomiona przez dyktaturę do zwalczania opozycji, teraz obróciła się przeciw hipisom, narkomanom i członkom podejrzanych sekt. Dopiero około szóstej po południu zjawił się człowiek w cywilu, z pistoletem przytroczonym do paska spodni. Trzymał w ręku papierową teczkę.
Otworzył drzwi i zapytał:
– Który to Paulo Coelho de Souza?
Paulo wstał. Zaprowadzono go do pokoju na drugim piętrze, w którym stały dwa krzesła i stół. Policjant usiadł za stołem, Paulowi kazał zająć krzesło naprzeciwko. Wyjął z teczki małą, czterostronicową broszurkę dołączaną do każdego egzemplarza płyty Krig‑Ha, Bandolo!. Zaczął się surrealistyczny dialog.
– Co to za gówno?
– Książeczka dołączona do płyty, którą nagrałem z Raulem 
Seixasem.
– Co znaczy Krig‑Ha, Bandolo!?
– Uważaj na wroga!
– Na wroga? Jakiego wroga? Chodzi o rząd? Co to za język?
– Ależ skąd! To nie ma nic wspólnego z rządem. Wrogowie to afrykańskie lwy, a tego języka używano w królestwie Pal‑ul‑don.
Mężczyzna był przekonany, że długowłosy hipis stroi sobie z niego żarty. Przepytał go szczegółowo z historii Tarzana i innych filmowych bohaterów fikcyjnego królestwa afrykańskiego Pal‑ul‑don. Jednak te informacje mu nie wystarczały.
– Kto to zrobił? – spytał, wskazując na broszurę.
– Ja i moja dziewczyna. Jest architektem i rysuje komiksy.
– Nazwisko? Chcę ją przesłuchać. Gdzie jest teraz?
Paulo przeraził się, że wciągnie Gisę w ten koszmar. Jednak wiedział, że nie warto kłamać, tym bardziej, że oboje byli niewinni. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta.
– Nazywa się Adalgisa Rios. Dziś zaprosili nas na kolację moi rodzice. Pewnie jest u nich w domu.
– Jedziemy! – rzucił policjant, zebrał ze stołu papiery, wziął papierosy i zapalniczkę, po czym kazał przerażonemu Paulowi pójść za nim.
Na widok czarno‑białego policyjnego wozu z napisem „Urząd Bezpieczeństwa Rio de Janeiro” Paulo odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że został oficjalnie aresztowany i – przynajmniej teoretycznie – był pod kuratelą państwa. Gorzej, gdyby dostał się do więzienia znajdującego się w gestii tajnych służb, które poruszały się po mieście cywilnymi samochodami z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi, zatrzymywały ludzi bez nakazu, a często i bez wiedzy oficjalnych władz. Tajna policja była odpowiedzialna za większość przypadków tortur i 117 zaginionych więźniów politycznych.
Rodzice Paula z niedowierzaniem patrzyli, jak ich syn wychodzi z radiowozu pod eskortą czterech uzbrojonych mężczyzn. Powiedzieli, że Gisa jeszcze nie dojechała i zażądali wyjaśnień. Paulo próbował ich uspokoić, mówiąc, że chodzi o płytę Krig‑Ha, Bandolo! i że niebawem wszystko się wyjaśni. Obiecał, że niedługo przyjdą z Gisą na kolację.
– Właśnie! Niedługo wrócą – potwierdził skwapliwie jeden z policjantów.
Paula zaprowadzono z powrotem do wozu i posadzono z tyłu, między dwoma uzbrojonymi policjantami. Przed nim również siedziało dwóch ludzi pod bronią. Samochód ruszył do centrum. Po drodze Paulo spytał, czy może zadzwonić z budki telefonicznej, żeby poinformować wytwórnię o problemach z płytą. Policjant się nie zgodził, ale zapewnił, że za kilka godzin Paulo i jego przyjaciółka będą wolni. Podstęp się nie udał. Paulo chciał zatelefonować do domu i poprosić Gisę, by wyrzuciła marihuanę, którą trzymał w salonie. Siedział przerażony, nie odzywając się do końca podróży. Samochód stanął przed ich domem, kierowca został na dole, a trzej funkcjonariusze wraz z Paulem weszli do budynku. Stłoczeni w małej windzie wjechali na czwarte piętro. Paulowi zdawało się, że wjazd trwa całą wieczność. W mieszkaniu zastali Gisę. Miała na sobie wzorzyste sari i właśnie gasiła światło, szykując się do wyjścia.
– Kochanie, ci panowie chcą wyjaśnić parę spraw związanych z moją płytą i książeczką, którą zrobiliśmy dla Philipsa.
Gisa, choć przerażona, zachowała kamienną twarz.
– Oczywiście, bardzo proszę – odparła spokojnie. – Co panowie chcą wiedzieć?
Usłyszała w odpowiedzi, że przesłuchanie nie może się odbyć w mieszkaniu.
– Możemy spisać zeznania tylko w siedzibie wydziału – oznajmił jeden z policjantów. – Pojedziemy tam razem.
– Jesteśmy aresztowani? – spytała Gisa.
– Nie. Jesteście zatrzymani w celu złożenia zeznań – odparł grzecznie policjant. – Ale najpierw przeszukamy mieszkanie. Pani pozwoli…
Paulo poczuł, że serce zaczyna mu bić tak szybko, jakby zaraz miał dostać zawału. Na pewno znajdą marihuanę. Stał na środku pokoju, obejmując ramieniem Gisę i patrzył, jak policjanci przeszukują wszystkie zakamarki. Jeden z nich znalazł paczkę około stu książeczek do albumu Krig‑Ha, drugi grzebał w szafkach i na półkach, trzeci – prawdopodobnie przełożony – szperał wśród książek i płyt na regale. Uwagę jego zwróciło chińskie naczynie z laki, wziął je do ręki i podniósł wieczko. Było po brzegi wypełnione marihuaną. Powąchał, zamknął pojemnik i odłożył na miejsce. Paulo zrozumiał, że sytuacja jest o wiele poważniejsza, niż mu się zdawało. Skoro policjanta nie interesuje pudełko pełne marihuany, to podejrzewają go o coś znacznie gorszego. Wróciły wspomnienia z Ponta Grossa. Czy i tym razem pomylono go z terrorystą albo bandytą napadającym na bank?
Dopiero w siedzibie wydziału do Paula i Gisy dotarło, że tego wieczora nie zjedzą kolacji u państwa Coelhów. Rozdzielono ich przy wejściu, kazano przebrać się w żółte drelichy z wyszytym na piersiach napisem „Więzień”. O świcie 28 maja zrobiono im fotografie i założono kartotekę. Na policyjnych fiszkach zostawili swoje odciski palców. Paulo otrzymał numer 13720, a Gisa 13721. Zaczęły się wielogodzinne przesłuchania. Ile to trwało, trudno powiedzieć, bo razem z ubraniami zabrano im także zegarki. Przebywali w zamkniętych pomieszczeniach bez okien, co jeszcze bardziej pogarszało ich samopoczucie. Nie stosowano tortur, a przesłuchania wciąż krążyły wokół sprawy broszurki dołączonej do płyty Krig‑Ha i znaczenia słów „społeczeństwo alternatywne”. Przedtem jednak przez wiele godzin opowiadali funkcjonariuszom, co robili do dnia aresztowania, dzień po dniu. Takie szczegółowe przesłuchania w żargonie policyjnym nazywano „kapibarą”. Kiedy Paulo zeznał, że w maju 1970 roku był z Verą Richter w Santiago de Chile, policjanci zaczęli wypytywać go o mieszkających tam Brazylijczyków, ale żadnych rewelacji się nie dowiedzieli, bo nie utrzymywał kontaktów z rodakami w Chile ani w żadnym innym kraju. W tym czasie Gisa próbowała przekonać śledczych, że tytuł płyty Krig‑Ha, Bandolo! powstał podczas „burzy mózgów” w wytwórni, kiedy Paulo wszedł na stół i wydawał okrzyki Tarzana w królestwie Pal‑ul‑don.
Tymczasem rodzice Paula spędzili bezsenną noc, szalejąc z niepokoju. Lygia zadzwoniła do przyjaciółki, która była sekretarką gubernatora stanu Guanabara, do dziennikarza i przedsiębiorcy Antônia de Páduy Chagasa Freitasa. Dowiedziała się, że syn rzeczywiście przebywa w areszcie Wydziału do Spraw Porządku Politycznego przy ulicy Relação. Oficjalne aresztowanie było gwarancją, że nazwisko Paula nie znajdzie się na liście desaparecidos, zaginionych bez wieści. Wraz z ogłoszeniem Aktu Instytucjonalnego i zniesieniem zasady aresztowania tylko na podstawie nakazu sądowego, rodzinie ofiary pozostawało jedynie dotrzeć do wpływowych funkcjonariuszy w urzędzie bezpieczeństwa przez znajomości. Marcos, mąż Sônii Marii, skontaktował się ze swoim przyjacielem, pułkownikiem Imbassahym, który miał znajomości w Serviço Nacional de Informações [Narodowej Służbie Informacyjnej]. Jednak inżynier Pedro postanowił najpierw wstawić się za synem drogą oficjalną. Ciocia Helói poleciła mu znajomego adwokata, Antônia Cláudia Vieirę. Ten pięćdziesięciopięcioletni prawnik pracował w kancelarii wuja „Candinha”, jak rodzina nazywała byłego prokuratora generalnego, Cândida Oliveirę Júniora. Po nawiązaniu niezbędnych kontaktów, rodzice zjawili się przed ponurym gmachem. Okazało się, że do środka może wejść jedynie mecenas Vieira.
– Jesteśmy znajomymi pułkownika Jarbasa Passarinha – inżynier Pedro próbował jeszcze powołać się na dawnego znajomego, a wtedy jedną z najbardziej znanych postaci reżimu, byłego gubernatora stanu Pará i ministra w trzech reżimowych rządach. Passarinho był jednym z sygnatariuszy Aktu Instytucjonalnego i po raz drugi wybrany został senatorem z ramienia wspierającej rząd partii Arena.
– Ale pan stoi przed Wydziałem Porządku Politycznego – na policjancie nie zrobiło to większego wrażenia – a tu ptaszki nie ćwierkają. Nawet takie jak Jarbas [passarinho – po portugalsku „ptaszek”, przyp. tłum.].
Podczas gdy adwokat rozmawiał ze strażnikiem, próbując uzyskać informacje na temat Paula, Pedro, Lygia, Sônia i jej mąż Marcos czekali w strugach deszczu przed wejściem do budynku. Po kilku minutach Vieira przyniósł dobre wieści.
– Paulo jest tutaj. Powinni go jeszcze dziś wypuścić. Strażnik dzwoni do szefa, żeby spytać, czy zezwolą na krótkie widzenie.
Po chwili mężczyzna wezwał adwokata i zaprowadził go do sali, gdzie mógł porozmawiać z Paulem. Vieirę zaskoczył wygląd więźnia. Chociaż nie poddano go torturom, Paulo był przeraźliwie blady. Miał ciemne sińce pod oczami, rozlewające się aż po wąsy, wzrok nieprzytomny, przerażony. Vieira uspokoił go. Powiedział, że obiecano wypuścić go w ciągu kilku godzin. Potem adwokata wyproszono. Lygia chciała czekać na syna przed budynkiem, ale Vieira przekonał ją, że to nie ma sensu.
We wtorek około dziesiątej wieczór najsympatyczniejszy z policjantów, którzy zajmowali się Paulem, otworzył drzwi do celi i oddał mu ubranie oraz dokumenty. Oboje z Gisą byli wolni. Paulo szybko się przebrał. Na korytarzu czekała już Gisa. Funkcjonariusz zaprowadził ich do pobliskiej kawiarni. Tam usiedli we troje i wypalili papierosa. (Po wielu latach, kiedy Paulo był sławnym pisarzem, spotkał tego człowieka na ulicy w Mediolanie).
Paulo chciał jak najszybciej opuścić złowrogie miejsce. Wezwał taksówkę i wraz z Gisą udali się do rodziców. Kierowca jechał szeroką aleją Mem de Sá, potem skręcił w wysadzaną drzewami ulicę w nowoczesnej części Flamengo. Koło hotelu Glória taksówka skręciła. Nagle drogę zagrodziły im trzy lub cztery samochody, w tym dwa marki chevrolet veraneio, chętnie używanej przez tajną policję. Z wozów wyskoczyli ludzie w cywilnych ubraniach, otworzyli tylne drzwi żółtej taksówki i wywlekli ich na chodnik. Paula powalili na ziemię i skuli kajdankami. Kątem oka widział, jak Gisę wepchnięto do drugiego wozu, który odjechał z piskiem opon. Zanim na tylnym siedzeniu założyli mu na głowę czarny kaptur, ujrzał jeszcze pięknie oświetloną, elegancką fasadę hotelu Glória.
– Chcecie mnie zabić? – wyjąkał przerażony.
– Spokojnie! – odparł agent. – Nikt cię nie zabije. Chcemy cię tylko przesłuchać.
To go jednak nie uspokoiło. Trzęsąc się ze strachu, przełamał wstyd i zapytał:
– Mogę przytrzymać się twojej nogi?
Niespodziewana prośba rozbawiła mężczyznę.
– A trzymaj się, człowieku! I nie bój się, nikt cię nie zabije.







wtorek, 22 kwietnia 2014

Uciekinierzy z Afryki


Zbliża się czterdziesta rocznica portugalskiej Rewolucji Goździków. Mało kto pamięta, że dramatyczne wydarzenia z kwietnia 1974 roku były ostatnim etapem długiego procesu, który zmienił portugalskie imperium kolonialne w mały, funkcjonujący na uboczu kraj Europy Zachodniej. Jednym z zapomnianych wątków dekolonizacji  jest eksodus Portugalczyków mieszkających - często od pokoleń - w afrykańskich koloniach. Oficjalne dane mówią o ponad 700 000 retornados, którzy opuścili kolonie portugalskie po 1974 roku. Historię jednego z nich przedstawia w powieści Powrót  Dulce Maria Cardoso.

Autorka doświadczyła losu retornados. Razem z rodziną znalazła się w Lizbonie i musiała zmierzyć się z nieznanym, obcym światem. Podobny los spotyka bohatera jej książki. Kilkunastoletni Rui, jego matka i siostra w dramatycznych okolicznościach uciekają z Angoli. W stolicy upadającego imperium panuje chaos, a niepewni jutra obywatele z niechęcią patrzą na uciekinierów z Afryki. Trudną rzeczywistość widzimy oczami dojrzewającego, zbuntowanego nastolatka. Razem z rzeszą innych wygnańców zostaje zakwaterowany w pięciogwiazdkowym hotelu. Akcja pierwszego rozdziału toczy się jeszcze w Angoli.

                                            www.retornadosdafrica.blogspot.com                                

 Dzwonek do drzwi. Czekamy na nasz tajny sygnał: dwa krótkie dźwięki, potem trzeci, dłuższy. Cisza. Mama mówi, że pewnie wujek Zé zapomniał, jak brzmi  tajny sygnał. Pirat zaczyna szczekać, a to znaczy, że dzwoni ktoś obcy. Mama i siostra zamykają się w pokoju. Dwa razy przekręcają klucz w zamku i blokują drzwi krzesłem. Ojciec wyjmuje z szuflady pistolet i wsuwa go za pasek spodni. Biali nie mogą chodzić uzbrojeni,  ale koszula taty jest wystarczająco obszerna, żeby ukryć broń. Kiedy ojciec otwiera drzwi, Pirat wybiega na dwór. Na ganku stoi żołnierz. Pies zaczyna wściekle ujadać. Za  mężczyzną stoi jeep pełen czarnych żołnierzy. Człowiek w drzwiach wyciąga pistolet i mierzy w Pirata. Ojciec pozdrawia mundurowych i krzyczy na psa. Pirat przestaje ujadać i posłusznie siada, merdając ogonem. Musimy pozdrowić żołnierzy słowami, jakich używa ich  organizacja. Czarni z jednego ugrupowania nienawidzą  czarnych z drugiego ugrupowania sto razy bardziej niż białych. Nie możemy się pomylić, ludzie tracą życie za mniejsze błędy. Żołnierz nie opuszcza broni. Biały człowiek popierał niewolnictwo, to kolonialista, imperialista, wyzyskiwacz, gwałciciel, tyran, złodziej. Każdy biały to chodzące zło i nigdy nie wolno przestać go nienawidzić. W jeepie siedzą też dzieci. Niektóre trzymają broń, pod nosem mają zaschnięte gluty, policzki umazane smarkami.  Na głowie jednego dzieciaka widzę wrzody. Karabiny małych żołnierzy przypominają zabawki, ale na pewno są  prawdziwe.
Żołnierz nie zdążył wyjaśnić, po co przyszedł, a ojciec już zwraca się do mnie: synu, przynieś parę piw, widzisz, że ludziom chce się pić, weź też papierosy. Natychmiast wykonuję polecenie, ale ojciec żartuje, no, ruszaj się, chłopie, nie będziemy tu sterczeć do nocy. Gdzieś już widziałem żołnierza, który siedzi w jeepie na przednim siedzeniu. Ma kwadratową twarz i  lekko przymknięte powieki. Nie mogę sobie przypomnieć, skąd go znam. Może był tu jakiś czas temu? Ciągle przejeżdżają tędy jeepy z  czarnymi żołnierzami. Wracam ze skrzynką piwa i paczką papierosów. Żołnierz bierze butelki, papierosy i rozdaje kolegom. Nie patrzą na nas,  ale człowiek o kwadratowej twarzy zachowuje się tak, jakby mnie znał. Wyjmuje scyzoryk, otwiera butelkę i jednym haustem wypija piwo. Beka, zapala papierosa i otwiera następną. Żołnierze mają mętny wzrok i przepocone mundury.
Na dworze jesteśmy tylko my, oni i zachodzące słońce. Wreszcie sobie przypominam. Mecz piłki nożnej na boisku bez trawy, obok naszego liceum. Jeden z chłopaków nie trafił do bramki i Lee nazwał go zasranym czarnuchem. Serce bije mi coraz  szybciej. Żołnierz o kwadratowej twarzy i ociężałych powiekach jest podobny do tamtego zasranego czarnucha. Przyjechał, żeby się zemścić. Ale przecież to była zwykła sprzeczka, kłótnia jakich wiele, a zasrany czarnuch to żadna obelga. Lee miał ksywkę okularnik, a kiedy nas wkurzył, nazywaliśmy go zasranym okularnikiem. Gegé  był  chudy i kiedy nas wkurzył,  nazywaliśmy go zasranym chuderlakiem. W zasranym czarnuchu nie było nic złego,  ale chłopak obraził się  i chciał się bić. Wtedy razem z Gegé przytrzymaliśmy go i Lee wymierzył mu cios w brzuch. Czarny zszedł z boiska na chwiejnych nogach, a Lee powiedział: no to sobie zapamięta. Potem zawołał Garrinchę, żeby zagrał za tamtego. Czarny nigdy nie wrócił, nawet nie pamiętam, czy zdał do następnej klasy. Nie, to niemożliwe, to nie może być ten sam chłopak. Wielu czarnych  ma kwadratową twarz i ciężkie, opadające powieki. Nie, to na pewno nie on.
Przepocona, szeroka koszula lepi się ojcu do pleców. Boję się, że zauważą pistolet. Uzbrojony biały człowiek sam się prosi o kłopoty. Prostuję się i przełykam ślinę. Biały z bronią to rasista, który nie chce zrezygnować ze swoich praw, zacofana jednostka, która nie chce stracić przywilejów, imperialista, do którego nie dociera, że jego dawny świat nigdy nie miał prawa istnieć. Żołnierz na ganku rzuca butelką o ścianę. Roztrzaskuje się na kawałki. Pirat znów zaczyna ujadać. Odwracamy wzrok od rozbitej butelki, żeby nie posądzili nas o wrogą postawę, ale drobinki szkła błyszczą w słońcu i  przyciągają wzrok. Żołnierz pyta, czy nam się coś nie podoba. Odpowiadamy jednocześnie, że nie, skądże znowu, wszystko w porządku. Widzą, że obleciał nas strach. Ojciec boi się, bo jego uśmiech przypomina dziwny grymas. Modlę się w duchu, żeby żołnierze tego nie zauważyli. Facet o kwadratowej twarzy patrzy na mnie z coraz większym zainteresowaniem. Może to jednak on był na boisku, przypomniał sobie nasz mecz albo nigdy o nim nie zapomniał. Przyjechał, żeby wyrównać porachunki.
Między żołnierzami następuje wymiana zdań, ale nie rozumiemy ani słowa. Nie nauczyliśmy się języka czarnych, a właściwie języków, bo jest ich tak dużo, że często sami Afrykanie nie są w stanie porozumieć się między sobą. Nic dziwnego, że  teraz nie mogą się dogadać. Nie odzywamy się. Wystarczy, że kierują w nas lufy karabinów, które próbujemy omijać wzrokiem. Przed nami pusty plac, po drugiej stronie  pozamykane sklepy, opuszczone żaluzje w oknach domów, gdzie mieszkają nowi lokatorzy. Niektóre sklepiki są zabite dechami, wiele z nich splądrowano, wybito szyby i powyrywano drzwi z futrynami. Pocimy się ze strachu, a po chwili jesteśmy tak mokrzy, jakby zlał nas deszcz.
Nagle padają dwa strzały. Żołnierz w jeepie strzela w powietrze. Pirat znowu zaczyna ujadać. Ojciec daje mu kopniaka i szczekanie zmienia się w skowyt. Wreszcie pies milknie i siada obok nas. Często bijemy Pirata, a mimo to nie odszedł. Widocznie przywiązał się do nas i nie ma znaczenia, jak go traktujemy. Każę Piratowi wejść do domu, ale on twardo siedzi na ganku, jakby chciał nas bronić. Strzały  zwabiły ludzi mieszkających w domu Dony Gildy. Najpierw ostrożnie wyglądają przez okno, potem wychodzą na ganek i machają do żołnierzy. Grupka dzieciaków tłoczy się przy metalowej huśtawce w ogrodzie.  Wyciągnęły z salonu stary fotel obity brązowym aksamitem. Gdyby Dona Gilda zobaczyła, co zrobili z jej domem i brązowym fotelem, dostałaby ataku serca. Ale pewnie siedzi sobie teraz w ładniejszym fotelu, w naszej wspaniałej Metropolii. Na ścianie jej domu ktoś napisał  ,,Kwacha UNITA”, powyżej, czarną farbą,  ,,Walka trwa”, a jeszcze wyżej ,,Oyé, Oyé Angola Liberté, Angola Populé”. Dalej większymi literami:  ,,Biali won”, ,,Biali, precz z Afryki”, ,,Biali do domu” i ,,Śmierć białasom”.
Żołnierz spluwa i jego ślina rozpływa się na gorącym asfalcie. Robi mi się niedobrze, ale przynajmniej na chwilę zapominam o strachu.  Staram się nie patrzeć na żołnierza o kwadratowej twarzy. Pewnie przyjechał, żeby się odegrać i nic go nie powstrzyma – ani ojciec, ani jego pistolet. Tak bardzo się boję, że chciałbym zapaść się pod ziemię. A gdybym zaczął biec, gdybym przebiegł przez plac i ukrył się za dawną drogerią? Przychodzą mi do głowy  różne myśli, ale wciąż stoję nieruchomo, ledwo oddycham. Nigdy nie miałem tak sucho w gardle. Język klei mi się do podniebienia, w ustach czuję gorycz, jakiś nieznany, paskudny smak. Ci panowie chcą się jeszcze napić, mówi ojciec, skocz po drugą skrzynkę. Żołnierz przy drzwiach rozgnita butem niedopałek. Papierosy też przynieś, woła za mną ojciec. Mężczyźni w jeepie siedzą z obojętnymi twarzami, a ich kolega na ganku powtarza: ruszaj  się, chłopie, ruszaj. Wybucha śmiechem, a tata mu wtóruje, jakby wszystko było w porządku, taki sobie niewinny żart gościa. Ale ja wiem, że gdyby  naprawdę coś go rozśmieszyło, zachowałby się inaczej. Teraz robi to pod przymusem, a dawniej sam  decydował, kiedy się zaśmieje. Pewnego razu spytał chłopaka, jak ma na imię? Malatia, proszę pana. Ty głupku, nawet nie potrafisz wymówić swojego imienia. Wtedy Malaquias też musiał się śmiać, bo tak chciał jego pan. A dzisiaj ojciec czeka na pozwolenie, żeby się zaśmiać. Nie jest dobrze. Jak widać, to nieprawda, że najlepiej ma ten, kto się śmieje  ostatni. Zresztą dziś nic nie jest tak jak dawniej, a Angola nie jest już nasza. Dnia czwartego lutego o poranku bohaterowie zerwali kajdany, obalili kolonializm i powstała nowa Angola.
Przynoszę piwo i papierosy. Chciałem napić się wody, ale nie byłem w stanie nic  przełknąć. Próbuję iść wolno, żeby nie pokazać, jak bardzo się boję, ale nogi mi się plączą. Ojciec pewnie się za mnie wstydzi. Żołnierz rozdaje kolegom piwo i papierosy. Tata mówi: do widzenia, panowie, odwraca się plecami do żołnierzy i kładzie mi rękę na ramieniu. Próbuje dodać mi otuchy. Strasznie się boję,  nie chcę mieć uzbrojonych żołnierzy za plecami. Uginają się pode mną kolana. Mama i siostra patrzą przez żaluzje. Zdaję sobie sprawę, że muszę odwrócić się i ruszyć przed siebie. Nie mogę bać się uzbrojonych ludzi. Ale wiem, że żołnierz o kwadratowej twarzy przyjechał, żeby się zemścić.  Pirat stoi w progu i merda ogonem. Powtarzam sobie, że nie mogę być tchórzem. Żeby tylko dojść do Pirata. Mogę być wszystkim, tylko nie tchórzem. Tchórz to hańba dla ojca i matki, wstyd dla przyjaciół. Tchórz to marionetka w rękach wroga, gorszy od mordercy, złodzieja. Tchórzem rządzi  strach, tchórz jest mniej wart od trupa. Są przecież opowieści o zmarłych, którzy zmartwychwstali, a trup tchórza nawet tego by się bał. Całe życie słyszałem, jak ojciec z pogardą mówił o tchórzach, dlatego dziś nie mogę dać plamy.  
A ty nie palisz? Głos nie należy do stojącego na ganku żołnierza. Może to człowiek o kwadratowej twarzy?  Zanim to wszystko się zaczęło, czarny nie mógł zwracać się do białego per ,,ty”. A ty, mały, nie palisz? Żołnierze wybuchają śmiechem, ojciec razem z nimi. Facet o kwadratowej twarzy świetnie się bawi. Przyjechał, żeby zemścić się za lanie, jakie spuścił mu Lee. Teraz szeroko otwiera oczy, a ja błagam boga, żeby sobie poszedł. Błagam, żeby zjawił się wujek Zé, bo wujek Zé wspiera uciśniony lud, ma przepustkę i może ich przekonać, żeby dali nam spokój. Błagam boga, żeby żołnierz nie przypomniał sobie mojej twarzy ani meczu piłki nożnej. Błagam boga o różne rzeczy, ale on jak zwykle jest głuchy na moje prośby. Żołnierze z zadowoleniem obserwują, jak paraliżuje nas strach. Człowiek o kwadratowej twarzy podnosi rękę, wysuwa wskazujący palec, udając, że to broń. Pach! Naśladuje dźwięk wystrzelonej kuli i wybucha śmiechem. Trzyma rękę w powietrzu, jakby znów chciał strzelić. Nienawidzę Lee i Gegé, gdziekolwiek są, nienawidzę ich. Nienawidzę sąsiadów, którzy uciekli i zostawili nas na pastwę losu. Żołnierz na ganku mówi do ojca: chcemy zadać ci parę pytań. Jego wzrok staje się bardziej mętny. Ojciec stoi nieruchomo, jego wielkie ciało prostuje się, a pięści zaciskają. Boję się, że zrobi coś strasznego, ostatnio zachowuje się jak wariat. Przed chwilą pociął nożem wyhaftowany przez mamę obrus z daliami. Kładzie lewą rękę na moim ramieniu i mówi szeptem: wejdź do domu i zamknij drzwi na klucz. 


(powieść jest obecnie tłumaczona)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Kryminał z Angoli

     Dziś fragment powieści ,,Tajny agent Jaime Bunda" autorstwa Pepeteli, jednego z najbardziej znanych pisarzy angolskich, który swobodnie porusza się w różnych konwencjach literackich. ,,Tajny agent" to nietypowy kryminał o młodym, niezdarnym, ale uczciwym detektywie, który kocha kryminały i dobre jedzenie. Jaime Bunda prowadzi swoje pierwsze śledztwo. Ma wyjaśnić tajemnicę śmierci pewnej nastolatki, lecz podczas śledztwa trafia na trop dużej afery korupcyjnej.
      Poza wątkiem sensacyjnym w powieści znajdują się ciekawe i barwne opisy Luandy, stolicy Angoli, a także odniesienia do fascynującej, choć dramatycznej historii tej byłej kolonii portugalskiej.
     Tajny agent Jaime Bunda jest pierwszą książką Pepeteli, która ukazała się na polskim rynku, nakładem Wydawnictwa Claroscuro.