wtorek, 22 kwietnia 2014

Uciekinierzy z Afryki


Zbliża się czterdziesta rocznica portugalskiej Rewolucji Goździków. Mało kto pamięta, że dramatyczne wydarzenia z kwietnia 1974 roku były ostatnim etapem długiego procesu, który zmienił portugalskie imperium kolonialne w mały, funkcjonujący na uboczu kraj Europy Zachodniej. Jednym z zapomnianych wątków dekolonizacji  jest eksodus Portugalczyków mieszkających - często od pokoleń - w afrykańskich koloniach. Oficjalne dane mówią o ponad 700 000 retornados, którzy opuścili kolonie portugalskie po 1974 roku. Historię jednego z nich przedstawia w powieści Powrót  Dulce Maria Cardoso.

Autorka doświadczyła losu retornados. Razem z rodziną znalazła się w Lizbonie i musiała zmierzyć się z nieznanym, obcym światem. Podobny los spotyka bohatera jej książki. Kilkunastoletni Rui, jego matka i siostra w dramatycznych okolicznościach uciekają z Angoli. W stolicy upadającego imperium panuje chaos, a niepewni jutra obywatele z niechęcią patrzą na uciekinierów z Afryki. Trudną rzeczywistość widzimy oczami dojrzewającego, zbuntowanego nastolatka. Razem z rzeszą innych wygnańców zostaje zakwaterowany w pięciogwiazdkowym hotelu. Akcja pierwszego rozdziału toczy się jeszcze w Angoli.

                                            www.retornadosdafrica.blogspot.com                                

 Dzwonek do drzwi. Czekamy na nasz tajny sygnał: dwa krótkie dźwięki, potem trzeci, dłuższy. Cisza. Mama mówi, że pewnie wujek Zé zapomniał, jak brzmi  tajny sygnał. Pirat zaczyna szczekać, a to znaczy, że dzwoni ktoś obcy. Mama i siostra zamykają się w pokoju. Dwa razy przekręcają klucz w zamku i blokują drzwi krzesłem. Ojciec wyjmuje z szuflady pistolet i wsuwa go za pasek spodni. Biali nie mogą chodzić uzbrojeni,  ale koszula taty jest wystarczająco obszerna, żeby ukryć broń. Kiedy ojciec otwiera drzwi, Pirat wybiega na dwór. Na ganku stoi żołnierz. Pies zaczyna wściekle ujadać. Za  mężczyzną stoi jeep pełen czarnych żołnierzy. Człowiek w drzwiach wyciąga pistolet i mierzy w Pirata. Ojciec pozdrawia mundurowych i krzyczy na psa. Pirat przestaje ujadać i posłusznie siada, merdając ogonem. Musimy pozdrowić żołnierzy słowami, jakich używa ich  organizacja. Czarni z jednego ugrupowania nienawidzą  czarnych z drugiego ugrupowania sto razy bardziej niż białych. Nie możemy się pomylić, ludzie tracą życie za mniejsze błędy. Żołnierz nie opuszcza broni. Biały człowiek popierał niewolnictwo, to kolonialista, imperialista, wyzyskiwacz, gwałciciel, tyran, złodziej. Każdy biały to chodzące zło i nigdy nie wolno przestać go nienawidzić. W jeepie siedzą też dzieci. Niektóre trzymają broń, pod nosem mają zaschnięte gluty, policzki umazane smarkami.  Na głowie jednego dzieciaka widzę wrzody. Karabiny małych żołnierzy przypominają zabawki, ale na pewno są  prawdziwe.
Żołnierz nie zdążył wyjaśnić, po co przyszedł, a ojciec już zwraca się do mnie: synu, przynieś parę piw, widzisz, że ludziom chce się pić, weź też papierosy. Natychmiast wykonuję polecenie, ale ojciec żartuje, no, ruszaj się, chłopie, nie będziemy tu sterczeć do nocy. Gdzieś już widziałem żołnierza, który siedzi w jeepie na przednim siedzeniu. Ma kwadratową twarz i  lekko przymknięte powieki. Nie mogę sobie przypomnieć, skąd go znam. Może był tu jakiś czas temu? Ciągle przejeżdżają tędy jeepy z  czarnymi żołnierzami. Wracam ze skrzynką piwa i paczką papierosów. Żołnierz bierze butelki, papierosy i rozdaje kolegom. Nie patrzą na nas,  ale człowiek o kwadratowej twarzy zachowuje się tak, jakby mnie znał. Wyjmuje scyzoryk, otwiera butelkę i jednym haustem wypija piwo. Beka, zapala papierosa i otwiera następną. Żołnierze mają mętny wzrok i przepocone mundury.
Na dworze jesteśmy tylko my, oni i zachodzące słońce. Wreszcie sobie przypominam. Mecz piłki nożnej na boisku bez trawy, obok naszego liceum. Jeden z chłopaków nie trafił do bramki i Lee nazwał go zasranym czarnuchem. Serce bije mi coraz  szybciej. Żołnierz o kwadratowej twarzy i ociężałych powiekach jest podobny do tamtego zasranego czarnucha. Przyjechał, żeby się zemścić. Ale przecież to była zwykła sprzeczka, kłótnia jakich wiele, a zasrany czarnuch to żadna obelga. Lee miał ksywkę okularnik, a kiedy nas wkurzył, nazywaliśmy go zasranym okularnikiem. Gegé  był  chudy i kiedy nas wkurzył,  nazywaliśmy go zasranym chuderlakiem. W zasranym czarnuchu nie było nic złego,  ale chłopak obraził się  i chciał się bić. Wtedy razem z Gegé przytrzymaliśmy go i Lee wymierzył mu cios w brzuch. Czarny zszedł z boiska na chwiejnych nogach, a Lee powiedział: no to sobie zapamięta. Potem zawołał Garrinchę, żeby zagrał za tamtego. Czarny nigdy nie wrócił, nawet nie pamiętam, czy zdał do następnej klasy. Nie, to niemożliwe, to nie może być ten sam chłopak. Wielu czarnych  ma kwadratową twarz i ciężkie, opadające powieki. Nie, to na pewno nie on.
Przepocona, szeroka koszula lepi się ojcu do pleców. Boję się, że zauważą pistolet. Uzbrojony biały człowiek sam się prosi o kłopoty. Prostuję się i przełykam ślinę. Biały z bronią to rasista, który nie chce zrezygnować ze swoich praw, zacofana jednostka, która nie chce stracić przywilejów, imperialista, do którego nie dociera, że jego dawny świat nigdy nie miał prawa istnieć. Żołnierz na ganku rzuca butelką o ścianę. Roztrzaskuje się na kawałki. Pirat znów zaczyna ujadać. Odwracamy wzrok od rozbitej butelki, żeby nie posądzili nas o wrogą postawę, ale drobinki szkła błyszczą w słońcu i  przyciągają wzrok. Żołnierz pyta, czy nam się coś nie podoba. Odpowiadamy jednocześnie, że nie, skądże znowu, wszystko w porządku. Widzą, że obleciał nas strach. Ojciec boi się, bo jego uśmiech przypomina dziwny grymas. Modlę się w duchu, żeby żołnierze tego nie zauważyli. Facet o kwadratowej twarzy patrzy na mnie z coraz większym zainteresowaniem. Może to jednak on był na boisku, przypomniał sobie nasz mecz albo nigdy o nim nie zapomniał. Przyjechał, żeby wyrównać porachunki.
Między żołnierzami następuje wymiana zdań, ale nie rozumiemy ani słowa. Nie nauczyliśmy się języka czarnych, a właściwie języków, bo jest ich tak dużo, że często sami Afrykanie nie są w stanie porozumieć się między sobą. Nic dziwnego, że  teraz nie mogą się dogadać. Nie odzywamy się. Wystarczy, że kierują w nas lufy karabinów, które próbujemy omijać wzrokiem. Przed nami pusty plac, po drugiej stronie  pozamykane sklepy, opuszczone żaluzje w oknach domów, gdzie mieszkają nowi lokatorzy. Niektóre sklepiki są zabite dechami, wiele z nich splądrowano, wybito szyby i powyrywano drzwi z futrynami. Pocimy się ze strachu, a po chwili jesteśmy tak mokrzy, jakby zlał nas deszcz.
Nagle padają dwa strzały. Żołnierz w jeepie strzela w powietrze. Pirat znowu zaczyna ujadać. Ojciec daje mu kopniaka i szczekanie zmienia się w skowyt. Wreszcie pies milknie i siada obok nas. Często bijemy Pirata, a mimo to nie odszedł. Widocznie przywiązał się do nas i nie ma znaczenia, jak go traktujemy. Każę Piratowi wejść do domu, ale on twardo siedzi na ganku, jakby chciał nas bronić. Strzały  zwabiły ludzi mieszkających w domu Dony Gildy. Najpierw ostrożnie wyglądają przez okno, potem wychodzą na ganek i machają do żołnierzy. Grupka dzieciaków tłoczy się przy metalowej huśtawce w ogrodzie.  Wyciągnęły z salonu stary fotel obity brązowym aksamitem. Gdyby Dona Gilda zobaczyła, co zrobili z jej domem i brązowym fotelem, dostałaby ataku serca. Ale pewnie siedzi sobie teraz w ładniejszym fotelu, w naszej wspaniałej Metropolii. Na ścianie jej domu ktoś napisał  ,,Kwacha UNITA”, powyżej, czarną farbą,  ,,Walka trwa”, a jeszcze wyżej ,,Oyé, Oyé Angola Liberté, Angola Populé”. Dalej większymi literami:  ,,Biali won”, ,,Biali, precz z Afryki”, ,,Biali do domu” i ,,Śmierć białasom”.
Żołnierz spluwa i jego ślina rozpływa się na gorącym asfalcie. Robi mi się niedobrze, ale przynajmniej na chwilę zapominam o strachu.  Staram się nie patrzeć na żołnierza o kwadratowej twarzy. Pewnie przyjechał, żeby się odegrać i nic go nie powstrzyma – ani ojciec, ani jego pistolet. Tak bardzo się boję, że chciałbym zapaść się pod ziemię. A gdybym zaczął biec, gdybym przebiegł przez plac i ukrył się za dawną drogerią? Przychodzą mi do głowy  różne myśli, ale wciąż stoję nieruchomo, ledwo oddycham. Nigdy nie miałem tak sucho w gardle. Język klei mi się do podniebienia, w ustach czuję gorycz, jakiś nieznany, paskudny smak. Ci panowie chcą się jeszcze napić, mówi ojciec, skocz po drugą skrzynkę. Żołnierz przy drzwiach rozgnita butem niedopałek. Papierosy też przynieś, woła za mną ojciec. Mężczyźni w jeepie siedzą z obojętnymi twarzami, a ich kolega na ganku powtarza: ruszaj  się, chłopie, ruszaj. Wybucha śmiechem, a tata mu wtóruje, jakby wszystko było w porządku, taki sobie niewinny żart gościa. Ale ja wiem, że gdyby  naprawdę coś go rozśmieszyło, zachowałby się inaczej. Teraz robi to pod przymusem, a dawniej sam  decydował, kiedy się zaśmieje. Pewnego razu spytał chłopaka, jak ma na imię? Malatia, proszę pana. Ty głupku, nawet nie potrafisz wymówić swojego imienia. Wtedy Malaquias też musiał się śmiać, bo tak chciał jego pan. A dzisiaj ojciec czeka na pozwolenie, żeby się zaśmiać. Nie jest dobrze. Jak widać, to nieprawda, że najlepiej ma ten, kto się śmieje  ostatni. Zresztą dziś nic nie jest tak jak dawniej, a Angola nie jest już nasza. Dnia czwartego lutego o poranku bohaterowie zerwali kajdany, obalili kolonializm i powstała nowa Angola.
Przynoszę piwo i papierosy. Chciałem napić się wody, ale nie byłem w stanie nic  przełknąć. Próbuję iść wolno, żeby nie pokazać, jak bardzo się boję, ale nogi mi się plączą. Ojciec pewnie się za mnie wstydzi. Żołnierz rozdaje kolegom piwo i papierosy. Tata mówi: do widzenia, panowie, odwraca się plecami do żołnierzy i kładzie mi rękę na ramieniu. Próbuje dodać mi otuchy. Strasznie się boję,  nie chcę mieć uzbrojonych żołnierzy za plecami. Uginają się pode mną kolana. Mama i siostra patrzą przez żaluzje. Zdaję sobie sprawę, że muszę odwrócić się i ruszyć przed siebie. Nie mogę bać się uzbrojonych ludzi. Ale wiem, że żołnierz o kwadratowej twarzy przyjechał, żeby się zemścić.  Pirat stoi w progu i merda ogonem. Powtarzam sobie, że nie mogę być tchórzem. Żeby tylko dojść do Pirata. Mogę być wszystkim, tylko nie tchórzem. Tchórz to hańba dla ojca i matki, wstyd dla przyjaciół. Tchórz to marionetka w rękach wroga, gorszy od mordercy, złodzieja. Tchórzem rządzi  strach, tchórz jest mniej wart od trupa. Są przecież opowieści o zmarłych, którzy zmartwychwstali, a trup tchórza nawet tego by się bał. Całe życie słyszałem, jak ojciec z pogardą mówił o tchórzach, dlatego dziś nie mogę dać plamy.  
A ty nie palisz? Głos nie należy do stojącego na ganku żołnierza. Może to człowiek o kwadratowej twarzy?  Zanim to wszystko się zaczęło, czarny nie mógł zwracać się do białego per ,,ty”. A ty, mały, nie palisz? Żołnierze wybuchają śmiechem, ojciec razem z nimi. Facet o kwadratowej twarzy świetnie się bawi. Przyjechał, żeby zemścić się za lanie, jakie spuścił mu Lee. Teraz szeroko otwiera oczy, a ja błagam boga, żeby sobie poszedł. Błagam, żeby zjawił się wujek Zé, bo wujek Zé wspiera uciśniony lud, ma przepustkę i może ich przekonać, żeby dali nam spokój. Błagam boga, żeby żołnierz nie przypomniał sobie mojej twarzy ani meczu piłki nożnej. Błagam boga o różne rzeczy, ale on jak zwykle jest głuchy na moje prośby. Żołnierze z zadowoleniem obserwują, jak paraliżuje nas strach. Człowiek o kwadratowej twarzy podnosi rękę, wysuwa wskazujący palec, udając, że to broń. Pach! Naśladuje dźwięk wystrzelonej kuli i wybucha śmiechem. Trzyma rękę w powietrzu, jakby znów chciał strzelić. Nienawidzę Lee i Gegé, gdziekolwiek są, nienawidzę ich. Nienawidzę sąsiadów, którzy uciekli i zostawili nas na pastwę losu. Żołnierz na ganku mówi do ojca: chcemy zadać ci parę pytań. Jego wzrok staje się bardziej mętny. Ojciec stoi nieruchomo, jego wielkie ciało prostuje się, a pięści zaciskają. Boję się, że zrobi coś strasznego, ostatnio zachowuje się jak wariat. Przed chwilą pociął nożem wyhaftowany przez mamę obrus z daliami. Kładzie lewą rękę na moim ramieniu i mówi szeptem: wejdź do domu i zamknij drzwi na klucz. 


(powieść jest obecnie tłumaczona)