poniedziałek, 27 października 2014

Miasto ślepców

José Saramago 

Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1998. Syn analfabetów, wielki samotnik z wyspy Lanzarote, gdzie spędził ostatnie lata życia. Jego pierwszą żoną była znana artystka Ilda Reis, drugą związana niegdyś z Opus Dei Hiszpanka Pilar del Rio. Saramago był komunistą i znanym antyklerykałem. Przyjaźnił się z przywódcą portugalskich komunistów Álvaro Cunhalem.  Pracował jako dziennikarz, pisał wiersze. Postać kontrowersyjna, wygłaszająca obrazoburcze opinie o Bogu, a jednocześnie autor piszący głęboko poruszające powieści o walce dobra ze złem. Miasto ślepców (O Ensaio sobre a Cegueira) to najbardziej znany utwór Saramago, w 2008 roku przeniesiony na ekran przez brazylijskiego reżysera Fernanda Meirellesa. Każda powieść Saramago opierała się na błyskotliwym pomyśle. Baltazar i Blimunda (Memorial do Convento) to piękny fresk o Portugalii w czasach późnej inkwizycji, Kamienna tratwa (Jangada de Pedra) zaczyna się od kataklizmu, wskutek którego Portugalia odrywa się od Europy i dryfuje w kierunku Brazylii. Rok śmierci Ricarda Reisa (O Ano da Morte de Ricardo Reis) jest próbą opisania jednego z poetyckich wcieleń Fernanda Pessoi, zaś Miasto białych kart (O Ensaio sobre a Lucidez) opowiada o wyborczym nieposłuszeństwie obywateli pewnego miasta. Do każdej z tych powieści możemy dopasować własny klucz i w tym tkwi tajemnica wielkiego talentu Saramago. Każdy z nas mógłby nakręcić własną wersję Miasta ślepców i każda byłaby inna.
Dziś przytaczamy fragment tej właśnie powieści.

Trzecie wydanie Miasta ślepców José Saramago  ukazało się nakładem wydawnictwa Rebis. 






Zapaliło się żółte światło. Zanim rozbłysło czerwone, zdążyły jeszcze przejechać dwa samochody. Na przejściu dla pieszych zamigotała sylwetka zielonego ludzika. Czekająca cierpliwie grupa przechodniów weszła na jezdnię, depcząc połyskujące na czarnym asfalcie białe pasy, niezbyt trafnie nazywane zebrą. Kierowcy nerwowo naciskali sprzęgła, trzymając swoje maszyny w pogotowiu, które cofały się i ruszały do przodu jak narowiste konie, strzygące uszami na trzask bata. Część pieszych jeszcze nie zdążyła przejść, gdy nastąpiła zmiana świateł. Niektórzy kierowcy niecierpliwili się z powodu tych paru sekund zwłoki, chociaż wydają się one bez znaczenia, jeśli wziąć pod uwagę czas, jaki traci się na pokonywanie niezliczonych skrzyżowań i doda do tego minuty stracone podczas oczekiwania na zmianę świateł. Z tego powodu jest tyle przestojów w ruchu miejskim, a mówiąc językiem współczesnym – tyle korków na ulicach.Wreszcie zapaliło się zielone światło. Samochody nierówno ruszyły z miejsca. Tylko jedno auto znajdujące się na środkowym pasie, tuż przed światłami, nadal stało w miejscu. Może cos się stało? Nie zadziałał pedał gazu, awaria skrzyni biegów, nawalił system chłodzenia, coś z hamulcami, zapłon szwankuje? A może po prostu zabrakło benzyny, co zdarza się bardzo często. Ludzie gromadzący się przy przejściu dla pieszych przyglądali się kierowcy, który zaczął gwałtownie machać rękami. Z tyłu dało się słyszeć nerwowe trąbienie klaksonów. Część kierowców wysiadła ze aut. Chcieli zepchnąć zepsuty samochód na pobocze, aby nie tamował ruchu. Ze złością zaczęli walić pięściami w szyby, podczas gdy znajdujący się w środku człowiek bezradnie kręcił głową na wszystkie strony, coś krzycząc. Z ruchu warg można się było domyślić, że powtarza jedno, a może dwa słowa. Rzeczywiście. Kiedy wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć drzwi, rozległ się krzyk, Jestem ślepy, jestem ślepy. Nie do wiary. Na pierwszy rzut oka kierowca wyglądał normalnie. Brak zwężenia źrenic, tęczówki prawidłowe, porcelanowa barwa białek. Jedynie szeroko otwarte powieki, głębokie bruzdy na twarzy i uniesione brwi wskazywały na jego wzburzenie. Mężczyzna zakrył twarz, w akcie rozpaczy próbując przypomnieć sobie ostatni obraz, który miał przed oczami. To był czerwony krążek światła na skrzyżowaniu. Jestem ślepy, jestem ślepy, powtarzał zrozpaczony, kiedy pomagano mu wysiąść z samochodu. Toczące się po policzkach łzy nadały jego martwym oczom nienaturalny blask. To minie, nie ma obawy, to pewnie nerwy, pocieszała go jakaś kobieta. Światła znów się zmieniły, a do samochodu podchodzili wciąż nowi, żądni wrażeń ludzie, także kierowcy, którzy utknęli w korku i chcieli sprawdzić, co się dzieje. Krzyczeli coś w gniewie, przekonani, że zdarzył się niegroźny wypadek, zbity reflektor, urwany błotnik, coś, co by mogło usprawiedliwić rosnące zamieszanie. Wezwać policję, zabierzcie stąd tego grata, wołali. Tymczasem ślepy człowiek błagał, Proszę, niech mnie ktoś odwiezie do domu. Kobieta, która napomknęła coś o nerwach, stwierdziła, że trzeba wezwać karetkę i zawieźć biedaka do szpitala. Jednak mężczyzna kategorycznie odmówił, Nie, tylko nie to, chcę wrócić do domu, to blisko, naprawdę, bardzo proszę. A co z samochodem, odezwał się jakiś głos, na co inny odpowiedział, Kluczyki są w stacyjce, można przestawić go na chodnik. Nie ma potrzeby, wtrącił trzeci głos, ja się tym zajmę, odwiozę tego pana do domu. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty. Ślepy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię i mówi, Proszę ze mną. Nieznajomy posadził go w fotelu obok kierowcy, zapiął mu pas. Ślepy wciąż jęczał, Nic nie widzę, nic nie widzę. Gdzie pan mieszka, spytał nieznajomy. Przez szyby samochodu zaglądali do środka żądni sensacji przechodnie. Ślepy uniósł ręce i zamachał nimi przed sobą. Nic nie widzę, wszystko jest jak we mgle, jakbym tonął w morzu mleka. Niemożliwe, odezwał się nieznajomy, przecież niewidomi widzą ciemność. No właśnie, a ja widzę tylko biel. Może tamta starsza kobieta miała rację, że to nerwy, z nerwami różnie bywa, pewnie to prawda, co za nieszczęście mnie spotkało, co za nieszczęście. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan mieszka, nieznajomy powtórzył pytanie, przekręcając kluczyk w stacyjce. Niewidomy zaczął mamrotać coś pod nosem, jakby utrata wzroku osłabiła jego pamięć. W końcu podał adres i dodał, Nie wiem, jak mam panu dziękować, na co tamten odparł, Nie ma za co, dzisiaj pan, jutro ja, nikt nie zna dnia ani godziny. Ma pan rację, nie uwierzyłbym, gdyby dziś rano ktoś mi powiedział, że spotka mnie takie nieszczęście, dlaczego nie ruszamy. Jest czerwone światło. Aha, westchnął ślepiec i rozpłakał się. Już nigdy nie zobaczy czerwonego światła na skrzyżowaniu. Dom niewidomego rzeczywiście znajdował się niedaleko. Niestety był duży ruch, dlatego długo krążyli po ulicach, zanim znaleźli wolne miejsce do parkowania. Uliczka była tak wąska, że od strony kierowcy miedzy drzwiami a murem miejsca było zaledwie na szerokość dłoni. Zanim zaparkowali, niewidomy musiał wysiąść, by uniknąć uciążliwego przeciskania się miedzy siedzeniem a skrzynią biegów i kierownicą. Kiedy wysiadł, wpadł w panikę. Miał wrażenie, że ziemia faluje mu pod stopami. Próbował zdusić krzyk rozpaczy, który wydobył mu się ze ściśniętego gardła. Znów zaczął machać nerwowo rękami, jakby próbował płynąć w bieli, którą nazwał morzem mleka. Otwarte usta gotowe były wołać o pomoc, ale w ostatniej chwili ręka nieznajomego dotknęła ramienia nieszczęśnika. Niech pan się uspokoi, zaprowadzę pana. Szli wolno, niewidomy, chcąc uniknąć upadku, ciężko powłóczył nogami, ale to powodowało, że co rusz potykał się o nierówny chodnik. Spokojnie, jesteśmy prawie na miejscu, powtarzał cicho jego towarzysz, a po chwili namysłu spytał, Czy ktoś się panem w domu zajmie. Nie wiem, odparł ślepiec, żona pewnie jeszcze nie wróciła z pracy, a ja akurat dzisiaj musiałem wrócić wcześniej no i widzi pan, co się stało. Wszystko będzie dobrze, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nagle oślepł. No właśnie, wie pan, ja nawet nie nosiłem okularów. No, proszę. Dotarli na miejsce, w bramie domu stały dwie sąsiadki i przyglądały im się ciekawie. O, idzie ten facet z trzeciego piętra. Nie miały odwagi spytać, Czy wpadło panu coś do oka. Pewnie by odpowiedział, Tak, morze mleka zalało mi oczy. Kiedy weszli na klatkę schodową, niewidomy powiedział, Dziękuję panu bardzo i przepraszam za kłopot. Nie ma sprawy, wjedziemy razem na górę, przecież nie mogę tak pana zostawić. Z trudem zmieścili się w ciasnej windzie. Na którym piętrze pan mieszka? Na trzecim, nawet pani nie wie, jak bardzo jestem wdzięczny za pomoc. Nie ma sprawy, dzisiaj pan, jutro …. Tak, tak, wiem, przerwał niewidomy, jutro ktoś inny. Winda zatrzymała się, wyszli na korytarz. Chce pan, żebym otworzył drzwi? Nie, dziękuję, poradzę sobie. Wyjął z kieszeni pęk małych kluczy, pomacał każdy z osobna i powiedział, To chyba ten. Palcami lewej ręki wymacał zamek i spróbował włożyć klucz. Nie, to nie ten, niech pan pokaże. Po trzeciej próbie drzwi otworzyły się. Niewidomy zawołał, Jesteś w domu, ale nikt nie odpowiedział. Mówiłem, jeszcze nie wróciła. Wyciągnął ręce przed siebie i dotykając ścian wszedł do środka. Po chwili z obawą odwrócił się w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, stał nieznajomy. Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować. Zrobiłem to, co do mnie należy, powiedział skromnie samarytanin, nie ma sprawy, Może pomogę panu się rozebrać, posiedzę z panem, zanim przyjdzie żona. Jego gorliwość wydała się niewidomemu podejrzana. Nie miał zamiaru wpuszczać do domu obcego człowieka, który być może zaczął knuć przeciw niemu jakiś spisek. A jeśli zechce zakneblować mu ust i wynieść z domu cenne rzeczy? Nie trzeba, nie się pan nie trudzi, wszystko w porządku, powiedział ślepiec, powoli zamykając drzwi. Nie trzeba, nie trzeba.Kiedy usłyszał szmer zjeżdżającej windy, odetchnął z ulga. Odruchowo odsłonił wizjer, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Zapominając, że nie widzi. Zdawało mu się, że ma przed sobą białą ścianę. Nad łukiem brwiowym poczuł chłód śliskiego metalu, jego rzęsy otarły się o maleńkie szkiełko, którego nie zauważył, bo przecież wszystko spowijała mleczna mgła. Wiedział, że jest u siebie w domu, czuł to po zapachu, nastroju. Rozpoznawał panującą we wnętrzu ciszę, meble i przedmioty, wystarczyło dotknąć, delikatnie przesunąć dłoń po ich powierzchni, żeby je rozpoznać. A jednak wszystko było teraz inne, rzeczy rozpływały się w nieznanej przestrzeni bez biegunów i punktów odniesienia, bez góry i dołu. Jak większość ludzi w dzieciństwie bawił się w ślepego. Co by było, gdybym oślepł. Po pięciu minutach chodzenia z zamkniętymi oczami dochodził do wniosku, że chociaż ślepota jest wielkim nieszczęściem, można się do niej przyzwyczaić. Ważne, by zapamiętać konkretne obrazy i przestrzeń, nawet bez zapamiętywania kolorów, odtworzyć ogólny zarys przedmiotów. Oczywiście, miało to sens przy założeniu, że nie było się ślepym od urodzenia. Kiedyś myślał, że ciemność, w której przebywają niewidomi, jest wyłącznie brakiem światła, że to, co nazywamy ślepotą to jedynie odbieranie rzeczom ich czysto zewnętrznej formy, podczas gdy cała reszta pozostaje niezmieniona, choć spowita czernią. Teraz było inaczej, otaczała go oślepiająca, wszechogarniająca biel, której blask pochłaniał nie tylko kolory, ale same przedmioty, czyniąc je w ten sposób podwójnie niewidzialnymi. Zaczął wolno i ostrożnie iść w kierunku salonu, dotykając ręką ścian. Mimo to strącił wazon z kwiatami, który nieoczekiwanie znalazł się na jego drodze. Zapomniał o nim albo żona postawiła go tam przed wyjściem do pracy, z zamiarem przestawienia po powrocie do domu. Ukucnął, żeby sprawdzić rozmiar szkód. Woda rozlała się po wypastowanej podłodze. Chciał pozbierać kwiaty, ale zapomniał o kawałkach rozbitego szkła. Długi, wąski odłamek wbił mu się w palec. Syknął z bólu, po czym rozpłakał się jak opuszczone dziecko, oślepiony bielą we własnym mieszkaniu, w którym powoli zalegał mrok nadchodzącego zmierzchu. Czuł, jak krew spływa mu po dłoniach, ale nie wypuścił kwiatów z rąk, tylko wyjął z kieszeni chusteczkę i niezdarnie owinął ją sobie wokół palca. Potem po omacku, zaczepiając o przedmioty, niezdarnie omijając meble, próbując nie potknąć się o dywan, doszedł do kanapy, na której zwykle oglądał z żoną telewizję. Usiadł, położył kwiaty na kolanach, i powoli odwinął chusteczkę. Przestraszył się lepkiej konsystencji krwi, może dlatego, że nie mógł jej zobaczyć. Stała się pozbawioną koloru cieczą, lepkością samą w sobie, czymś groźnym, kiedyś własnym, teraz obcym. Ostrożnie próbował zdrową ręką umiejscowić i wyjąć ostry jak igła kawałek szkła. Pomagając sobie kciukiem i wskazującym palcem zdrowej dłoni zdołał wyrwać odłamek w całości. Ponownie zawinął okaleczony palec, zaciskając chusteczkę tak, by zatamować upływ krwi, po czym zmęczony i przygnębiony opadł na kanapę. Poddał się słabości ciała, które wobec ogarniającej go rozpaczy i zniechęceniu przestało walczyć, choć zgodnie z logiką właśnie teraz każdy jego nerw powinien być napięty jak struna. Poczuł dziwne odrętwienie i obezwładniającą senność, która w żadnym razie nie wynikała ze zmęczenia. Zaczął śnić, że bawi się w dziecięcą grę. Ach, gdybym był ślepy, powtarzał jako mały chłopiec, zamykając i otwierając oczy. Za każdym razem czuł się tak, jakby wracał z długiej podróży witany przez konkretne, wyraźne i niezmienione przedmioty, przez swojski, znany świat. Teraz, w tym dziwnym półśnie, jego spokój zakłócała niejasna obawa, podejrzenie, że to tylko zwodnicze marzenie, z którym, prędzej czy później będzie musiał się pożegnać i zaakceptować nieznaną rzeczywistość. 

Po chwili, jeśli to właściwe słowo, by opisać słabość trwającą tyle, co mgnienie oka, będąc już w stanie połowicznego przebudzenia zwiastującego powrót do rzeczywistości, mężczyzna zrozumiał, że zamiast bić się z myślami, obudzić się czy nie obudzić, obudzić się czy nie, musi po prostu stawić czoło prawdzie. Siedzę tu z kwiatami na kolanach, z zamkniętymi oczami, jakbym bał się je otworzyć, pomyślał. Dlaczego śpisz z kwiatami na kolanach, usłyszał pełen pretensji głos żony. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zbierać kawałki potłuczonego szkła, potem wytarła podłogę, mamrocząc coś pod nosem. Mogłeś sam to zrobić, zamiast chrapać na kanapie. Mężczyzna milczał, mocno zaciskając powieki w nadziei, że gdy je otworzy, znów zobaczy świat. Żona podeszła do niego i zauważyła zakrwawioną chusteczkę. Jej złość prysła. Biedaku, jak to się stało, spytała czule, odwijając prowizoryczny opatrunek. Całą siłą swej woli zapragnął zobaczyć żonę klęczącą u jego stóp, lecz kiedy otworzył oczy, upewnił się, że to niemożliwe.