sobota, 21 maja 2016

Błękitna wyspa Ibo - opowiadanie z Mozambiku


João Paulo Borges Coelho napisał opowiadanie ,,Błękitna wyspa Ibo" w 2005 roku. Znalazło się w tomie opowiadań pt.Setentrião. To hołd złożony ulotnej atmosferze tropikalnych wysp, niezwykłej, bujnej przyrodzie wybrzeży Oceanu Indyjskiego, ale także minionym pokoleniom, kóre żyły na obrzeżach portugalskiego imperium, tworząc swoje własne bogate i wielokulturowe światy. Opowiadanie o spotkaniu dwojga ludzi i przeszłości z teraźniejszością.







W czasach, kiedy żywa była pamięć o cichych mieszkańcach niewielkiej dzielnicy Munaua, od 1886 roku oficjalnie nazywanej cmentarzem, każda ze ścieżek była jak ruchliwa ulica. Z łatwością można sobie wyobrazić ludzi przechadzających się w staromodnych ubraniach, odzianych w ciepłe surduty, choć jest pełnia lata. Mimo pozornego stanu błogiego rozleniwienia, na twarzach niektórych przechodniów widać cień zmartwienia. Na każdym rogu słychać dźwięk rozmów. Z czasem zmieniły się one w szept, potem przybrały formę spisanych na papierze słów. Dziś został tylko pył.
Opuszczone, kamienne domy dziś przypominają uśpione bestie. Z bezruchu ich agonii sączy się odwieczna piana, a z wnętrza zieje smutkiem. A przecież kiedyś w każdym z tych domów ktoś żył, kładł się do łóżka wieczorem i wstawał rano. Ktoś, o kim dziś nic nie wiemy. Pewnie gdy robiło się chłodniej, na obrzękłych jak chrypiące oskrzela werandach palono cygara z kukurydzianej słomy, pisano listy do odległych miejsc, zużytą stalówką pokrywając papier atramentem rozpaczliwych próśb. Może śpiewano sentymentalne piosenki, dziś skamieniałe i nieme. Ludzie kochali, zabijali, kupowali i sprzedawali swoje domy. Zimne kamienne posadzki wypolerowały dziesiątki bosych stóp, które cichutko przebiegały między pokojami w poszukiwaniu zakazanych rozkoszy. W ciemnościach powiewały jedwabie i muśliny. Snuto intrygi, które z czasem nadwątlił czas, aż w końcu rozsypały się w pył. Z okien głębokich jak oczodoły sączyło się wątłe światło lamp, jednak na tyle mocne, by wyróżniało się w bezmiarze granatu. Światło niczym błysk latarni – natarczywe i mocne.
Skromne domy z kamienia i gliny przypominały znieruchomiałe w niemym stuporze zwierzęta. Cierpliwe, kołysane przypływami i odpływami, przeżarte solą odkąd poddały się upływowi czasu. Jedynie namorzynowe gaje oparły się żarłocznej sile żywiołów, bo tylko one są poza czasem. Codziennie dwa razy budzą się do życia, lizane zimnym jęzorem morza, jak potomstwo troskliwej matki.
Pewnego razu na tym pustkowiu pojawił się człowiek. Szedł szybko, jakby spieszył się na spotkanie. Przystanął i z ciekawością przyjrzał się drobnym przedmiotom rozrzuconym po plaży. Zaraz jednak popędził naprzód, wiedziony wewnętrznym niepokojem i niechęcią do pozostawania w bezruchu. Jak każdego człowieka na obcym terenie ciekawiły go najdrobniejsze rzeczy. Zachowywał się niczym biolog, który bada wszystko, co napotka na swojej drodze. Nienasyconym wzrokiem pożerał szczegóły nieznanego pejzażu, jak ważka rzucająca wokoło nerwowe spojrzenia. Nieczuły na spokój otaczającego świata, gnał pchany siłą ciekawości. Szedł szybkim krokiem, zatrzymywał się znienacka, by po chwili wznowić marsz w poszukiwaniu nowych zagadek.
Daleko za cyplem brzegiem morza szła kobieta. Cicha, majestatyczna, z twarzą pomalowaną białą pastą m’siro . Kobiecy kaprys, pomyśli mężczyzna, kiedy ją zobaczy. Widok białej twarzy będzie go prześladował i kusił jeszcze długo po spotkaniu. Ciekawe, dlaczego kobieta pomalowała twarz? Z próżności? A może innego powodu? Bo to samo robią inne kobiety, które tu mieszkają. Malują się i razem śpiewają smutne pieśni. Majestatyczne kobiety oszczędne w gestach.
Nieznajoma, podobnie jak mężczyzna, uważnie przyjrzała się ledwo widocznym śladom pozostawionym na piasku przez kraba. Nie zrobiła tego jednak z ciekawości, lecz z bardziej przyziemnych pobudek. Szukała jedzenia dla siebie i swoich bliskich. Stanęła w rozkroku, wsparta na mocnych nogach jak na dwóch filarach mostu. Twarde uda, szerokie łydki, mocne stopy. Pochyliła się, żeby dotknąć ziemi. Odwróciła się w prawo, wypychając w górę jedno biodro, potem w lewo, wypychając drugie. Poruszała się sprawnie i z gracją. Przesuwała się powoli w samotnym tańcu składającym się z sekwencji zastygłych figur. Wytężała wzrok, pochłonięta odkrywaniem bogactw, które odsłonił nagi pejzaż wyłaniający się spod fal. Zatoczyła koło, a gdy nie było już nic do odkrycia i kilka małych żyjątek umknęło przed jej uważnym spojrzeniem, poszła dalej.
Wenecka piękność skryta pod bladą maską m’siro nie poci się i dlatego jej makijaż nie rozpłynie się w upale. Jej twarz obleka biały, nieskazitelny welon.
Wiedziony wewnętrznym niepokojem mężczyzna przyspiesza, porusza się szybciej niż kobieta, wciąż pochłonięta skomplikowanym tańcem. Jeszcze się nie widzą, ale wszystko wskazuje na to, że on zobaczy ją pierwszy.
Wzdłuż wstęgi plaży ciągnie się rząd kamiennych domów przypominających uśpione bestie. Nie ma tam wody, nie słychać dźwięku krystalicznej cieczy penetrującej ściany zardzewiałej cysterny. Za szeregiem domów jest droga. Kiedyś była to ruchliwa ulica, dziś szeroką aleję zasypał biały piasek. Wygląda jak plaża bez morza, o które mogłaby się oprzeć. Po drugiej stronie drogi ciągnie się kolejny rząd martwych domów zastygłych w kamiennej masie. Pusta aleja niczym lustro odbija ostre światło dnia.
Wróćmy jednak do prawdziwej plaży. Kobieta powoli oddala się od starej willi, w swoim rytmie zataczając coraz to szersze koła. Niechętnie odchodzi od przeoranych połaci piasku, jakby miała nadzieję, że coś tam jeszcze znajdzie. Tymczasem za zakrętem szybkim krokiem idzie mężczyzna. Unosi się na skrzydłach niepokoju. Mija dom, który należał kiedyś do Sá Flory i wiedziony nienasyconą ciekawością połyka wzrokiem kolejne fragmenty plaży. Jego krokom towarzyszy głuchy dźwięk butów gniotących piasek. W głowie słyszy szum, jakby chór głosów szeptał mu do ucha.
Kobieta nagle prostuje się, wyczuwając zapowiedź czyjejś obecności. Kariatyda wsparta na szeroko rozstawionych nogach mocno wbitych w ziemię, gotowa ponownie zgiąć się wpół bez przesuwania stóp. Głowa obraca się wolno, dokładnie obserwując powierzchnię piasku, a oko szacuje, co zostało jeszcze do przeorania. Czasem kobieta pozwala oczom odpocząć i błądzi wzrokiem po zakrzywionej linii horyzontu, która przypomina brzeg miski pełnej wody. Patrzy na mangrowe zarośla majaczące u brzegów sąsiedniej wyspy, na czarne liany z nanizanymi ciemnymi paciorkami.
Kiedy mężczyzna ją zobaczy, w pierwszej chwili pomyśli, że kobieta obserwuje kamyki wyłaniające się z mokrego piasku - zaschnięte pryszcze, mikroskopijne pestki. Na jednak razie nie widzi kobiety, ponieważ dzieli ich długi łuk plaży, ale gdyby ją teraz dostrzegł, widok sylwetki na horyzoncie zwiększyłby jego niepokój.
Mężczyzna maszeruje, a kobieta stoi wyprostowana. Rozwiązuje tkaninę, która zakrywa jej miękki brzuch, po czym wiąże mocny supeł nad jędrnymi piersiami. Zwinne ręce wolno zaciskają się na dwóch końcach materiału i duży, luźny węzeł staje się wąski i zwarty. Kobieta jest młoda, ale gdy mężczyzna będzie blisko, ujrzy w jej oczach cień odwiecznej starości. Kiedy się zrównają, jej wzrok spocznie na jego zmierzwionej brodzie, potem zejdzie ku zgrubiałym stawom palców i mocnym postronkom żył. Wzrok pozbawiony zdziwienia.
Gdzie podziały się dźwięki, które za dnia ożywiały kolorem ulice, a w nocy raniły na oślep jak ostrze noża? Dokąd uciekły wszystkie te głosy, których na próżno nasłuchujemy?
W głowie mężczyzny kłębią się pytania, jakby kiedyś znał dźwięki, które rozbrzmiewały w tym opustoszałym miejscu. Widać stary kościół odwrócony od morza, z fasadą otwierającą się na plac, kościół skupiony na swoim wnętrzu i życiu strapionych wiernych. Dziś milczy, odgłosy dzwonów dawno uciszył czas i los. Wiszą teraz zastygłe w bezruchu, obojętne na podmuchy wiatru. Znowu ten czas, ulotny, nieubłagany czas. Nikt nie potrafi uchwycić jego upływu – ani dziś, ani wczoraj.
A co robi kobeta? Gładka, lśniąca skóra napina się na udach jak na bębnie. Jest jej dokładnie tyle, ile potrzeba, by oblec mięśnie pięknie uformowane dzięki długim marszom po plaży. Stopy kobiety wyglądają jak u dziecka. Może to dobroczynny wpływ wody, w której brodzi godzinami. Dłonie też jak u dziecka. Zwinne, zanurzone w płytkich wodach odpływów. Palce przebierające wśród małych przedmiotów na plaży z taką samą precyzją, z jaką zawiązują węzeł capulany . Czy twarz też ma dzieciną? Tego mężczyzna się nie dowie, gdyż oblicze dziewczyny ukryte jest pod nieruchomą maską m'siro, która jak mróz ścina jej rysy, pozostawiając jedynie płomienne spojrzenie.
Ach, te oczy!
Nie będziemy się teraz nad nimi rozwodzić, bo mężczyzna jeszcze ich nie zobaczył. Dopiero minął kościół i idzie szybkim krokiem, w napięciu pokonując kolejne etapy swojej podróży, raz po raz przerywanej postojami wynikającymi z niekontrolowanej ciekawości. Idzie lekko pochylony do przodu, jakby dźwigał na plecach wielki ciężar, walczył z wiatrem, próbując utrzymać równowagę albo… jakby go goniła czereda rozwrzeszczanych dzieciaków.
- Hej, njungo!
Maluchy szybko wyczuwają niepokój, który emanuje z przygarbionej postaci. I ostrzeżenie - zapachu słodkawego potu. Zostawiają go na wysokości domu Sá Flory. Nie wiedzą, o co mogłyby go poprosić, tak jak on nie wie, co mógłby im dać. Mężczyzna oddala się, obojętny na brzęczenie wesołych pszczół.
A samotna kobieta? Nie wiadomo, czy pojawiła się na plaży przez przypadek, czy dlatego, że to droga jej codziennej wędrówki. Oko obcego mężczyzny uzna ją za atrakcyjną nowość, ale dla innych będzie jedynie pospolitym elementem pejzażu.
Za chwilę się spotkają. Zmierzają z dwóch stron do tego samego punktu. Mężczyzna nieraz widywał kobiety przechadzające się leniwie po plaży, szukające czegoś w piasku. Mijał je jak ustawione wzdłuż drogi nieruchome posągi. Jakież będzie jego zdziwienie, gdy zobaczy samotną dziewczynę bez przyjaciółek zgiętych wpół i mozolnie przeszukujących plażę. I na próżno będzie szukał wzrokiem płaczącego maleństwa, wczepionego w mocne łydki matki lub drobiącego dookoła małymi stópkami.
Łodzie cumują w porcie Tandanhangue, odpływają w dalszą drogę albo krążą wokół wyspy. Duże drewniane kavokos suną po oceanie, napędzane siłą ramion równo wiosłujących marynarzy. Kalawas mkną z rozpostartymi czarnymi żaglami, jakby opłakiwały czyjąś śmierć. Na płyciznach straszą przerażające płetwy rekinów, a w oddali majaczą ntumbwés, rybackie łodzie z lekkimi wiosłami, unoszące się na wodzie niczym delikatne motyle. Jeszcze dalej pływają stare, kopcące motorówki. Podczas przypływów krążą wśród namorzynowych gajów, wożąc turystów, którzy z zapartym tchem podziwiają tonącą w gęstwinie liści wyspę Ibo. Błyszczący klejnot, iluzja.
Przypływają, odpływają, krążą dookoła wyspy, ale idący brzegiem mężczyzna ledwo je dostrzega, jakby całą uwagę skupił na mającym nastąpić spotkaniu. Eliminuje z otoczenia każdy niepotrzebny szczegół, odwraca sokole oko od nieistotnych drobiazgów.
Mężczyzna ma nad kobietą przewagę. Dźwiga na barkach bagaż doświadczeń, życiowych prawd, podczas gdy dziewczyna ma w zanadrzu jedynie parę sekretów przekazanych przez pomarszczone babki. Tajemnice powtarzającego się rytuału codzienności, wiecznie żywe ludowe mądrości. Jeśli dojdzie do spotkania, być może mężczyzna zada pytania, a dziewczyna odpowie półgębkiem, nerwowo chichocząc. Ale na razie on prze do przodu, ona czeka.
Samotny mężczyzna jeszcze tego nie wie, ale kiedy się spotkają, wszystkie jego mądrości prysną jak bańka mydlana. Bo przecież to wędrowiec jest w potrzebie, on pyta, a napotkana osoba udziela odpowiedzi. Za chwilę mężczyzna dojdzie do starego falochronu i wtedy odkryje, jak słaba jest jego pozycja. A może kobieta dotrze tam wcześniej? Kto pierwszy minie falochron, kto będzie górą? Atutem mężczyzny jest wiek i doświadczenie. Kobieta czerpie siłę z gorącej ziemi, w którą wbija swoje mocne nogi. W jej życiu wszystko może się jeszcze wydarzyć.
Falochron jest jak fatamorgana, ucieleśnienie ambicji wizjonera, który marzył, by wyspa powiększyła się dziesięć, a może i sto razy. To także ostatni fragment drogi donikąd, która, szukając morza, beztrosko rozdzieliła dwa rzędy nieruchomych, uśpionych domów. Skręca gwałtownie, omija stuletnie drzewo, po czym biegnie dalej w stronę horyzontu. Cypel z falochronem to ostatni fragment jej zuchwałej podróży, której nie wytyczyła ani jedna geodezyjna tyczka.
Idący na spotkanie mężczyzna jest trochę jak ta pijana droga dążąca do samounicestwienia. Kobieta uśmiecha się, a po chwili wybucha perlistym śmiechem, jakby nagle rozpostarła kolorowy wachlarz i zatrzepotała nim w powietrzu. Może przypomniała sobie jakieś miłe zdarzenie? Nie przeczuwa, że zaraz nastąpi spotkanie. Gdyby wiedziała, nie śmiałaby się tak głośno, a na jej twarzy pojawiłby się najwyżej dyskretny uśmiech. Ten rodzaj perlistego zapomnienia jest możliwy tylko w samotności. Kobieta jest przekonana, że jest na plaży sama. Gdyby wiedziała, co się zaraz wydarzy. Poczucie bezkarności i miłe wspomnienia wywołują salwę śmiechu. Krystaliczny, czysty dźwięk słabnie. Zapada cisza, którą po chwili przerywa krakanie wrony, a potem czyjeś nawoływanie. Może to zagubiony człowiek albo dziecko, na które ktoś czeka w domu, jakaś wiadomość, której i tak nikt nie usłyszy.
Mężczyzna jest poważny, zgrzyta zębami, jakby w jego buzi kryło się kłębowisko żmij. Twarz ma ponurą. Idzie zagniewany.
Z płynnej, niebieskiej pustyni wyłaniają się dwa ciemne punkty, pnie, które nie zdążyły wypuścić gałęzi. Na horyzoncie majaczą kamienne domy. Widać też grupę kobiet, które podobnie jak samotna dziewczyna przeszukują plażę. Nieruchome znaki zapytania, zbyt odległe, by można było znaleźć odpowiedź.
Kobieta jest w takim wieku, że może już być matką. Kto wie, może jej dziecko zmarło albo nie przyszło na plażę. Tak przynajmniej pomyśli mężczyzna, gdy zobaczy z bliska jej szerokie biodra i napotka spojrzenie zdradzające, że odkryła sekrety macierzyństwa. Całkiem możliwe, że dziecko zmarło. Mało to dzieci rodzi się i umiera na tej smutnej ziemi? Ale niewykluczone, że kobieta zostawiła malucha w domu z babcią lub rodzeństwem, żeby nie przeszkadzał jej, kiedy będzie szukać pożywienia dla rodziny.
A może jeszcze nie ma dzieci? Krągłości jej ciała mogą wskazywać na aktywność fizyczną albo być po prostu darem natury. Żeby wyjaśnić wątpliwości, mężczyzna musiałby ją spytać, lecz w decydującej chwili tego nie zrobi.
A on? Zbyt długo igrał z czasem. Marzył o dorosłości, gdy było na to za wcześnie, szukał dzieciństwa, gdy je utracił. Dziś z powodu swojej beztroski nie ma pojęcia, gdzie teraz jest na linii czasu. Nie wie, czy powstałe na niej węzły, których po omacku dotyka, są zapisem trudów z przeszłości, czy zapowiedzią tego, co będzie. Wspina się po pełnym kamieni, porośniętym wodorostami zboczu. Spogląda z góry w głąb lądu, na duży, bezludny plac, na który czas spuścił zasłonę zapomnienia, choć kiedyś skupiało się tu życie wyspy, triumfowała ludzka próżność i panoszyła się żądza władzy. Na tym placu robiono interesy i snuto intrygi, objawiały się prawdy, które jedni traktowali jak miłe sercu anegdoty, inni odrzucali z pogardą jak potwarze. Był miejscem zapomnianym, leżącym gdzieś na obrzeżach, ale dla mieszkańców, żyjących tu dumnych i pracowitych ludzi, był pępkiem świata, gdzie żyło się pełnią życia.
W głębi placu widać trzy ławki, gdzie kiedyś przesiadywali mężczyźni i obgadywali wychodzące z kościoła, rozgrzeszone przez księdza kobiety. Co miały na sumieniu, trudno się domyślić. W nieustannej grze uczuć rzeczy uchodzące kiedyś za grzech dziś uznawane są za dowód niewinności.
Dalej widać ogród, gdzie matach suszyły się w słońcu pokolenia słodko pachnących, żółto-czerwonych jabłek o pomarszczonej skórce. Gdzie podziały się błyszczące jak szlachetne kamienie orzechy nerkowca, wystawiane na drewnianych tacach niczym szeregi miniaturowego wojska? A drewniany stół przy drzwiach, na którym leżały połacie świeżego mięsa, kupowane przez ludność bez względu na cenę? A rozchodzący się w powietrzu zapach mangowców, dziobiące ziemię i drzemiące na grzędzie kury z głowami wtulonymi w pióra? Gdzie nawoływania kobiet, wibrujące salwy śmiechu, tnące powietrze okrzyki? Gdzie ludzie, którzy wydawali rozkazy i je wypełniali, posługując się archaicznym portugalskim lub kimwane , językiem czystym jak woda z cysterny i jak ona ożywczym?
Mężczyzna o niczym nie wie, ponieważ z tamtego świata nic nie pozostało. Patrząc na pusty plac, słyszy tylko echa przeszłości i szelest liści targanych wiatrem od morza, czuje słodki zapach dojrzałych owoców, rozpływający się w powietrzu jak akwarela. Widzi kamień, na którym przesiadywał i wydawał rozkazy właściciel ogrodu, njungo Santinho. Widzi jabłoń, która wyrosła z ziarenka wysuszonego jabłka pozostawionego na macie, dorodne i pachnące świeżością cytrynowe drzewko uginające się pod ciężarem lśniących owoców, tamaryndowiec z łuszczącą się korą odsłaniającą świeże drewno, więdnące na słońcu, intensywnie pachnące łodygi sezamu, podpierającą dach drewnianą deskę z starej łodzi, kawałek drewna, który upodobały sobie mrówki wypełzające z gniazda, nieświadome, że ktoś może je zdeptać. Gdzie się nie obejrzeć, same tajemnice.
Dla mężczyzny jest ich zbyt wiele. Zniecierpliwiony odwraca wzrok i wraca na szeroką plażę. Ucieka od kamieni, drewnianych desek porzuconych w nieładzie przez mieszkańców Munaui i wraca tam, gdzie natura porozrzucała swoje własne skarby. Potyka się o jeden z nich - wystający kamień. Klnie pod nosem i z ponurą miną rusza przed siebie.
Do prawdziwego spotkania nie wystarczy dwoje ludzi. Potrzebne jest oczekiwanie. Inaczej kończy się jak zwykle, rozminięciem w czasie i przestrzeni. Rozmnożą się stracone chwile i utrwali gorycz samotności. Gdzieś za falochronem czeka kobieta. Dziecięcą piąstką dotknęła szyi, jakby chowała jakiś skarb albo się zamyśliła. Na jej twarzy zastygł uśmiech. Teraz naprawdę przypomina wenecką piękność. W jej uśmiechu mieści się cały świat. To uśmiech płynący z wnętrza, przejaw wrażliwej natury lub – co bardziej prawdopodobne – echo miłego zdarzenia z przeszłości. Uśmiech ulotny i kruchy jak wspomnienie. Zobaczylibyśmy więcej, gdyby nie biała maska, która wciąż nas zwodzi. Nie wiemy, czy mamy wierzyć w to, co widzimy, czy też biel m’siro ukrywa przed nami prawdę. Dziewczyna stoi nieruchomo, zatopiona w myślach, jakby zupełnie zapomniała o pracy, która do tej pory ją pochłaniała. Czeka.
Oczekiwanie w czystej postaci jest także udziałem mieszkańców Munaui. Czekają od dawna i czekać będą w nieskończoność. Tu spoczywa Ana de Miranda Batista Rezende, urodzona na wyspie Querimba pierwszego października 1827 roku, zmarła na wyspie Ibo piątego stycznia 1913 roku; osiemdziesiąt sześć lat oczekiwania za życia, dziewięćdziesiąt dwa po śmierci. Tu spoczywa José Rezende, urodzony na wyspie Querimba dwudziestego trzeciego stycznia 1865 roku, zmarły na wyspie Ibo piątego marca 1918 roku; pięćdziesiąt trzy lata oczekiwania za życia, osiemdziesiąt sześć po śmierci upamiętnionej nagrobkiem, który w dowód wdzięczności ufundowała kochająca żona Divina P.Dias. Tu spoczywa Manuel de Silva Rezende , 1866 – 1935. Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario… Modlitwy po kolei zmawiają Caetana i António. Tu spoczywają wszyscy mieszkańcy niewielkiej Munaui z nadzieją na wieczne życie po śmierci. Tu także cierpliwie czekają mieszkańcy wyspy Ibo. Czekają bez końca, pozornie zastygli w bezruchu, chociaż w rzeczywistości pełni niepokoju. Wyglądają na pogodzonych z życiem, a mimo to wciąż zadają pytania. Wszyscy na tej wyspie czekają - na powrót łodzi, na nowy rejs albo po prostu dlatego, że taki jest ich los w tym dziwnym miejscu, gdzie zatrzymał się czas. Czekają za drewnianymi palisadami, wdychając unoszący się w upale pył z siana. Tylko tu istnieje jeszcze świat rozproszonych dźwięków, migocących świateł, gorącego powietrza i zapachów. Porzucone domy z kamienia, gdzie dawno zgasła ludzka pamięć, chropowate płaszczyzny kamiennych płyt, na których nikt już nie suszy ryb ani nie gotuje wody. Namorzyny, gdzie skrystalizował się nawet dźwięk.
Oczekiwanie jest zapowiedzią spotkania. Mężczyzna dociera wreszcie do cypla i wchodzi po schodach na falochron. Rozgląda się i przez chwilę syci wzrok widokiem niebieskiej równiny oraz drżących w ciepłym powietrzu mangrowych zarośli. Rozgląda się raz, drugi, wreszcie schodzi na drugą stronę i idzie dalej.
I wtedy po raz pierwszy spostrzega kobietę. Potem pomyśli, że od jakiegoś czasu coś przeczuwał, oczami wyobraźni widział niewyraźną i ciemną sylwetkę. Jednak w pierwszej chwili, zajęty swoimi myślami, nie zwrócił na nią uwagi.
Kobieta stoi nieruchomo, wpatrzona w horyzont, ale wiedziona intuicją, kątem oka spostrzega zarys nerwowo poruszającej się postaci. Człowiek nie stąpa po ziemi jak rybacy, którzy po zejściu na ląd kołyszą się, jakby nadal unosiła ich woda i są oszczędni w ruchach, jakby wciąż siedzieli w ciasnej łodzi. Dziewczyna z daleka wyczuwa zniecierpliwienie mężczyzny. Widok wędrowca jest jak nagły podmuch wiatru, który zatyka usta, omiata szyję gorącym powiewem i łaskocze w ucho.
Dziewczyna odwróciła wreszcie głowę i zobaczyła lekko pochylonego, idącego szybkim krokiem mężczyznę. Nieznajomy szedł od strony Munaui. Kobieta wystraszyła się, bo wiedziała, że to miejsce zamieszkują ludzie z przeszłości. Stanęła w rozkroku, wbiła w piasek pięty, ale nie wróciła do poprzedniego zajęcia. Wyprostowała się i zaczęła przyglądać się nieznajomemu z ciekawością, jaka możliwa jest jedynie u istoty czystej i niewinnej.
Kim jesteś? Co tu robisz?
Jedynie dziecko może pozwolić sobie na taką otwartość. A jeśli nie jest to niewinność, to może zuchwałość?
Mężczyzna nie odwrócił wzroku i odważnie patrzył na kobietę. W jego przypadku powód odwagi był jednak inny. Z tej odległości widział tylko zarys postaci wyrastający z bezmiaru plaży i nie wiedział, jaka czeka go niespodzianka. Widzieć odległy kształt to zupełnie co innego niż napotkać świdrujące, ogniste spojrzenie. Gdy spostrzegamy w oddali jakiś kształt, natychmiast próbujemy przypisać mu znaczenie, ale kiedy atakuje nas bezpośrednio obce spojrzenie, bezradni stajemy się obiektem cudzych interpretacji.
Mężczyzna nie przerwał marszu. Roztargniony rozglądał się dookoła i tylko od czasu do czasu jego spojrzenie wracało do kobiecej sylwetki, która z każdą chwilą stawała się wyraźniejsza.
Kiedy dystans między nimi się zmniejszył, mężczyzna odczuł niepokój, który niepostrzeżenie zmienił się w słodką udrękę. Zdziwiło go, że to kobieta pierwsza rzuciła mu odważne, pytające spojrzenie. Właściwie nie powinien się dziwić, bo zazwyczaj osoba, która przechodzi, bardziej przyciąga uwagę niż ten, kto stoi w miejscu. Pamiętajmy jednak, że mężczyzna jest człowiekiem doświadczonym, podczas gdy wiedza kobiety opiera się jedynie na babcinych mądrościach i na tym, co wyrzuca na plażę ocean. Jest to świat bogaty, lecz mimo to ograniczony. Dlatego mężczyzna odpowiedział jej spojrzeniem pewnym i konkretnym, jakby chciał wiedzieć jedną prostą rzecz:
- Dlaczego tak na mnie patrzysz, dziewczyno? Dlaczego nie utkwiłaś wzroku w gładkiej powierzchni plaży i pomarszczonych skałach, w wykwitającym na kamieniach aksamicie alg, w przezroczystym odbiciu wodnych oczek, w ukrywających się w piasku mięczakach, w nieruchomych muszlach i dogorywających rozgwiazdach? W weneckich koralikach rozrzuconych czyjąś hojną dłonią tylko po to, żeby ktoś mógł je pozbierać, zanim spęcznieją i wyrosną z nich wielkie koralikowe drzewa? Dlaczego tak na mnie patrzysz, kobieto?
Mimo odważnego, pytającego spojrzenia mężczyzny dziewczyna nie spuszcza wzroku. Jej wyzywające spojrzenie odrywa się od nieznajomego na sekundę i natychmiast do niego powraca. Jej spojrzenie mówi:
- Na pewno znajdzie się coś ciekawszego od twojego zgarbionego ciała, zygzakiem halsującego pod wiatr. Nie wystraszysz mnie, bo i tak nie wiem, jaką masz władzę. Za to dobrze znam wąskie uliczki biegnące przez biedne dzielnice mojego miasta. Znam załamujące się pod kątem prostym droi: ulica Almirante Reis, ulica 27, Matadouro dzieląca świat kamiennych domów njungos od świata krytych słomą chat ludu Kimwane.
Oba światy niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Kobieta stoi w rozkroku na silnych nogach mocno wbitych w ziemię. Jest jak pomnik przytwierdzony do piaszczystego piedestału. Napięte i lśniące łydki, małe stopy dziecka.
Lekko przygarbiony mężczyzna jest coraz bliżej.
Kiedy znajduje się dostatecznie blisko, bez skrępowania taksuje wzrokiem dziewczęcą sylwetkę. Widzi małe blizny na skórze, przypadkowe zadraśnięcia. Ostry kawałek skały, cienka jak brzytwa skorupka. Drobne ostrzeżenia przed nadmierną niefrasobliwością podczas przeszukiwania mętnych oczek wodnych, kiedy ręce zastępują oczy.
To, co zobaczył mężczyzna, podsyciło jego rozpaloną wyobraźnię. Pogubił się w koronkowych splotach domysłów i zmęczony pustą retoryką własnych myśli uciekł wzrokiem ku horyzontowi. Po chwili jednak wrócił do porzuconego wątku. Gładka skóra kobiety kusiła go jak zmarzniętego człowieka wabi płomień ogniska.
Uczepił się jej wygłodniałym spojrzeniem, spuścił wzrok, wrócił i znów uciekł. Nie potrafił usprawiedliwić swojej ciekawości. Chwycił się wzrokiem kobiecych kształtów i wspinał po nich tak długo, aż trafił na białą jak szron maskę m’siro. Jego ciało przeszył dziwny chłód. Maska podkreślała siłę ognistego spojrzenia, ale skutecznie ukrywała jego przekaz.
Nieprzenikniony wzrok kobiety. Być może widzi w mężczyźnie potencjalnego darczyńcę, człowieka, dla którego przechadzka po plaży jest jedynie kaprysem pogłębiającym melancholię. Taki mężczyzna nie zasługuje na szacunek i zrozumienie. Właściwie trudno odgadnąć, co myśli kobieta. Jej twarz ukryta pod warstwą m’siro jest równie nieprzenikniona jak jej wzrok. Mężczyzna patrzy na nią, jakby była kolejną skałą, falą na morzu, ścianą opuszczonego domu z oczodołami okien, starym murem wzniesionym nie wiadomo po co. W spojrzeniu dziewczyny nie widać zdziwienia, jej wzrok pozostaje nieodgadniony.
Mężczyzna zatrzymuje się i czubkiem buta kreśli coś na piasku, jakby chciał zyskać na czasie. Ma nadzieję, że to zmusi kobietę do wykonania gestu, a twarz ukryta pod m’siro wreszcie ożyje. W oddali pies goni za wroną, a zachodzące słońce nieśmiało przebija się przez gałęzie mangrowych zarośli. Wszystko w przyrodzie cichnie.
Kobieta spuszcza wzrok i nagle zachodzą dwa słońca. Czyżby przepraszała, że stoi tu jak przeszkoda oddzielająca nieznajomego od jego myśli? Jakby to ona była intruzem. Zakrywa powiekami dwa słońca, onieśmielona żarem jego spojrzenia. Ucieka wzrokiem w bok, chowa się jak mięczak w skorupie. Oddaje inicjatywę nieznajomemu, który przestaje rysować butem po piasku i z niechęcią wznawia marsz.
- Dzień, dobry - rzucił półgębkiem wędrowiec, udając, że zainteresował go jakiś szczegół na horyzoncie.
- Dzień dobry.
Czując na plecach ogniste spojrzenie kobiety, zwolnił. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez nią nie przyjrzał się otoczeniu. Powinien zawrócić i jeszcze raz przejść ten fragment plaży. Niestety na wyspie czas jest bezwzględny, płynie wolno, lecz nieubłaganie. Ulice zmieniły się w kręte ścieżki, domy w uśpione bestie, mieszkańcy, jeden po drugim, bez wahania przenieśli się do Munaui, cmentarnej dzielnicy ciszy, oddającej pamięć żywym. Tutaj odradzają się tylko drzewa i powtarzają jedynie przypływy.
Mężczyzna idzie wolno, nie ma odwagi spojrzeć za siebie. Zadręcza się myślami. Co by zrobił, gdyby mógł jeszcze raz przejść tę samą trasę? Jakie wykonałby gesty, jakie by zadał pytania? Był tak rozkojarzony, że nie zapamiętał nieruchomej, białej twarzy kobiety i teraz na próżno próbuje przywołać w pamięci jej obraz. Żałuje, że zwiększa się dystans między nimi, między jego wybujałymi oczekiwaniami a prawdziwymi ludźmi. Gdyby się odwrócił, być może kobieta uznałaby, że jest źle wychowany. Trudno, ale przynajmniej zapamiętałby jej twarz, a nie tylko białą maskę. Może wdałby się w rozmowę, przez rytuał pytań i odpowiedzi zapamiętałby więcej szczegółów nadmorskiego pejzażu, zapamiętałby rzeczy, które teraz przemykają mu przed oczami i giną za plecami.
Mężczyzna buntuje się przeciw zasadom i skostniałemu porządkowi zdarzeń, kiedy przyjemne następstwa podporządkowane są bezlitosnym przyczynom, nigdy odwrotnie. Zaskoczenie staje się iluzją. A przecież mógłby, niby przez przypadek, coś upuścić i tym prostym gestem połączyć dwa oddalające się od siebie światy.
- Proszę pana! Coś panu upadło! – zawołałaby dziewczyna, podnosząc przedmiot.
Wtedy on by się odwrócił i zaczęłaby się gra. On udawałby zdziwionego, ona przyjęłaby to ze zrozumieniem. On byłby wdzięczny, że znów może przyjrzeć się jej białej masce, bez konieczności zrzucenia swojej.
Odbierając przedmiot, wilgotnymi palcami musnąłby skórę jej ręki. Poczułby jedwabisty meszek na nadgarstku - przyjemność, jakiej nie daje mocny uścisk dłoni. Delektując się nowymi doznaniami, mógłby przyjrzeć się z bliska jej owalnej twarzy, szyi i łagodnej linii obojczyków, krągłym ramionom i całej reszcie skrytej pod fałdami materiału, które tak wiele potrafią zdradzić mężczyźnie.
Zrobiłby wszystko jak trzeba, bez pośpiechu, ignorując konwenanse. Nie miał pojęcia, jak zakończyłaby się ta historia, przeżyta na przekór zdrowemu rozsądkowi, wbrew zasadom, które przyczyniły się do takiego a nie innego rozwoju zdarzeń. Przypadek stworzyłby nowe możliwości. Mężczyzna – jak to mówią – dałby się ponieść instynktowi, uczuciu zrodzonemu z niepokoju i fascynacji.
Wyobraził sobie, że razem z całą plażą oboje zanurzają się w lazurowych wodach wielkiego lustra i wszystko się zmienia. Będąc po drugiej stronie, mógłby poznać myśli kobiety i dzięki temu uwolnić się od własnych. To on czekałby z nogami mocno wbitymi w piasek, a ona by szła na spotkanie z wypisanymi na twarzy zwykłymi, ludzkimi zmartwieniami. Widząc, że coś ich łączy, uśmiechnąłby się, a ostre rysy jego twarzy natychmiast by złagodniały. Kobieta spojrzałaby na niego życzliwie.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
Tak pozdrowiła go kobieta w lustrze, a potem ruszyła przed siebie, niecierpliwie wypatrując życia, które wciąż było przed nią.
Mężczyzna zdał sobie sprawę z jałowości takiego fantazjowania, przeżywania iluzji zamiast tego, co rzeczywiste. Nie mógł mieć pretensji do losu, że sprawy nie potoczyły się tak, jak sobie życzył. Przecież nawet nie odezwał się do dziewczyny. Jeśli sam nie wie, czego chce, to o czym miałby marzyć?
Wbił wzrok w ziemię. Przypominał wronę, która przechadza się po piasku małymi kroczkami, ze skrzydłami założonymi do tyłu, jakby czekała na statek z Tandanhangue. Czyżby wreszcie nauczył się pokory i teraz czekał na niemożliwy cud, jak reszta mieszkańców tej wyspy, Munaui i tylu innych miejsc?
Aby wreszcie zakończył się ten dzień, kobieta musi oderwać się od swojej ciężkiej pracy. Jeszcze raz omiecie wzrokiem plażę, poprawi na piersiach capulanę, potem weźmie w drobne ręce koszyk, ułoży go sobie na głowie i ruszy do domu. Mężczyzna zniknie w oddali. Lekko pochylony do przodu pomaszeruje w kierunku starej fortecy. W duchu nadal będzie się buntował, przeżuwając mijające, gorzkie minuty. Zapragnie odwlec moment odejścia dziewczyny, przyjrzeć się jej spokojnym ruchom, tak innym od wszystkiego, co dotąd widział.
Każde z osobna syci się magiczną chwilą wieczoru, chłonie ciężką od pożądania ciszę, przedsionek nocy, która zaraz zapanuje nad światem. Potem rozejdą się do swoich spraw. Kobieta zakończy dzień niespiesznym spacerem, mężczyzna rozpocznie noc nerwowym marszem.
Światło księżyca zaleje blaskiem opuszczone domy, a wyspę Ibo spowije granat nocy.


ze zbioru opowiadań ,,Setentrião”, Lizbona, 2005

Przełożyła Zofia Stanisławska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz